Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Goosebumps (Gęsia skórka)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 13-01-2016 r.

Wydawać by się mogło, że tak utalentowany kompozytor, jak Danny Elfman nie będzie miał problemów z wywalczeniem sobie należnego miejsca w branży. Okazuje się jednak, że talent i bogate zaplecze techniczne to nie wszystko. Przede wszystkim trzeba umieć się odpowiednio sprzedać. A amerykański twórca chyba przespał dobrze zapowiadającą się w latach 90-tych karierę. Efektem tego jest ustawiczne brylowanie pomiędzy filmikami drugiego sortu, które w żaden sposób nie przysługują się poprawie branżowego wizerunku Elfmana. Boosterem na pewno nie okazał się udział w sequelu Avengersów ani też coraz mniej produktywna współpraca z Timem Burtonem. Troszkę nadziei budzą podejmowane od czasu do czasu filmy familijne i projekty budżetowe, gdzie wykazać się trzeba większą wyobraźnią. Dlatego też z wielkim entuzjazmem przyjąłem informację o tworzeniu ścieżki dźwiękowej do filmowej adaptacji popularnej serii książkowej, Gęsia skórka (Goosebumps). Co jak co, ale w tak „odjechanej” rozrywce Danny Elfman zawsze przemawiał jasnym i klarownym językiem – wspaniałej tematyki i świetnej symfoniki.

Historia powstawania tego filmu jest dłuższa niż przymiarki Jamesa Camerona do nakręcenia kultowego Avatara. Okazuje się bowiem, że już w 1998 roku Tim Burton zainteresowany był wzięciem rzeczonej historii na warsztat, ale problemem okazało się ubranie tych krótkich opowiastek w sensowną fabułę. Projekt pozostał więc w zawieszeniu aż do 2008 roku, kiedy Columbia Pictures odkupiła od Fox’a prawa do ekranizacji. Po wielu latach pracy nad scenariuszem ostatecznie udało się ruszyć z produkcją w 2014 roku. Wtedy też ogłoszono, że za kamerą stanie Rob Letterman – reżyser, który mógł się pochwalić trzema w miarę dochodowymi, ale wątpliwej jakości filmami: Rybki z ferajny, Potwory konta obcy i Podróże Guliwera. Najnowsze dzieło Amerykanina absolutnie nie burzy rozrywkowego tonu, w jakim komunikuje się z widownią. Gęsia skórka opowiada bowiem historię chłopca, który przeprowadzając się na prowincję poznaje młodą dziewczynę. Pewnego wieczoru, sądząc, że jest bita przez swojego ojca, zakrada się do jej domu i przypadkowo uwalnia ze znalezionych tam książek chordę demonicznych dziwadeł. Film koncentruje się zatem na próbie „oczyszczenia” miasta z nieproszonych gości. O ile więc można przystać na ten kompromis pomiędzy dużą dowolnością fabularną oryginalnych opowiadań, a Hollywoodzkimi standardami, o tyle sposób realizacji wydaje się daleki od zadowalającego. Ociekająca banałem narracja dosyć często konkuruje z kiepską, żenującą wręcz grą aktorską z przereklamowanym Blackiem na czele. Całe szczęście jest w tym średniej jakości widowisku jeden element, który zasługuje na wyrazy uznania. I tym elementem jest właśnie ścieżka dźwiękowa Danny’ego Elfmana.

Czekając na ten projekt nie spodziewałem się żadnych rewolucji w warsztacie Amerykanina. Znając zarys fabularny i okoliczności powstawania filmu Lettermana można było się spodziewać licznych powrotów do popełnionych u boku Tima Burtona partytur. I pod tym względem nie mogło być mowy o jakimkolwiek rozczarowaniu. Elfman postawił bowiem na polichromatyczną, nie pozbawioną wyrazistej tematyki symfonikę, z której zbudował dwa podstawowe filary filmowego nastroju. Z jednej strony zatroszczył się o stworzenie patetycznego, często powracającego motywu akcji. Z drugiej nie zabrakło również rodzinnego ciepła wypływającego z odpowiednio dawkowanej liryki. Na początku wyrasta ona z relacji między matką, a synem, by później stać się motywem rodzącego się uczucia między młodym Zachem a Hannah. Te snujące się, wycofane jakby w tło melodie będą domeną pierwszych kilkunastu minut widowiska, bo z chwilą uwolnienia książkowych potworów inicjatywę przejmie rytmiczna, choć zmanieryzowana, muzyczna akcja. Choć napisana w sztampowym, elfmanowskim stylu, to jednak znajduje swoje idealne uzasadnienie w absurdach dziejących się na ekranie. I właśnie te iście „burtonowskie” straszydła dają idealną przestrzeń do wyprowadzania analogicznych, spowitych dreszczykiem grozy fragmentów muzycznych. Nie brakuje więc epickiego chóru, zabawy smyczkowymi lub harfowymi glissandami, czy wtłaczającymi nutkę anachronizmu, falami Martenota. Wszystko to tworzy bardzo siermiężną w brzmieniu, ale dosyć dobrze odnajdującą się w obrazie mieszankę muzyczną. Na tyle dobrze, że prawdopodobnie niejeden miłośnik muzyki filmowej zapała chęcią zmierzenia się z tą partyturą poza filmowym kadrem.


I tutaj z pomocą przychodzi wytwórnia Sony Music, której nakładem ukazał się nietypowy album soundtrackowy. Na czym polega owa nietypowość? Ano przede wszystkim na układzie treści, bo oto przed nami zgrabnie dobrana i przemontowana 40-minutowa przygoda, którą uzupełniamy ponad 20-minutowym zestawem dodatków. Tak skonstruowany soundtrack daje nam więc możliwość zapoznania się z highlightami partytury w optymalnym czasie prezentacji i już tylko od nas będzie zależało, czy zechcemy owe doświadczenie wzbogacić o dodatkową treść, czy też nie. Osobiście uważam, że warto, ale o tym w dalszej części recenzji.



Tymczasem naszą przygodę ze ścieżką dźwiękową zaczynamy od suity prezentującej główną tematykę filmu. Tytułowe Goosebumps bezpardonowo rzuca nas w wir dynamicznej akcji, nie stroniącej od symfoniczno-chóralnego przepychu. Ten dwuminutowy utwór mówi o kompozycji więcej aniżeli cały pozostały materiał wypełniający krążek. Jest więc patetycznie, ale i z nutką grozy, tudzież iście burtonowsko. Aczkolwiek to tylko krótka zapowiedź tego, co będzie się działo w dalszej części albumu. Oto bowiem przed nami kilka minut ciepłego, lirycznego grania, za pomocą którego autor oprawy muzycznej rozprawia się ze sferą emocjonalną bohaterów. Zasłyszana w Ferris Wheel melodia nie odznacza się niczym szczególnym, choć ściele grunt pod wyprowadzenie naprawdę fajnego motywu miłosnego zaprezentowanego w Camcorder. Szkoda, że Elfman nie poszedł za ciosem i nie wykorzystał w pełni kryjącego się za tą melodią potencjału. Poza skromnymi, fortepianoo-smyczkowymi wynurzeniami w Hannah’s Back i Farewell niewiele tu bowiem okazji, by rozsmakować się w iście emocjonalnej liryce.



Emocji nie brakuje natomiast na płaszczyźnie muzycznej akcji. Można śmiało powiedzieć, że album soundtrackowy ukierunkowany jest właśnie na tego typu utwory. I przekonujemy się o tym już na wstępie, gdy po chwili litycznego oddechu wchodzimy z pełną parą w ilustrację starcia z pierwszym potworem. Ice Rink bryluje stylistycznie między Batmanami, Frankenweenie, a oprawą muzyczną do Facetów w czerni. Innymi słowy jest to Elfman jakiego najbardziej sobie cenimy i za jakim od bardzo długiego czasu tęskniliśmy. Cieszy fakt, że ten sentymentalny powrót do minionych dwóch dekad nie jest tylko chwilowym zrywem. Kolejne utwory akcji ze świetnymi Slappy’s Revenge oraz Lawn Gnomem są tego najlepszym dowodem. Zabawa środkami muzycznego wyrazu i narzuconą na początku filmu tematyką osiąga swoje apogeum w finalnej konfrontacji ilustrowanej dwoma najlepszymi na krążku utworami: They’re Here oraz Farewell. Niebanalna dramaturgia tych fragmentów jest pokłosiem świetnie kooperujących ze sobą dęciaków, sekcji perkusyjnej i epickiego chóru wbijającego się klinem w końcowe frazy. Podstawowy czas prezentacji zamyka natomiast dwuminutowe Credits będące luźną wariacją na temat przewodni filmu.



Intensywne trzy kwadranse nie powinny zniechęcić nas do dalszego eksplorowania zawartości krążka. O tyle bardziej, że bonusowe utwory nie są tak „charakterne” i hałaśliwe, jak słyszana przed kilkoma minutami muzyczna akcja. Rzeczone dodatki stawiają więc przed nami zrównoważoną mieszankę budującego napięcie underscore, suspensu, odrobiny akcji oraz slapstickowej ilustracji. Właśnie ta ostatnia wydaje się elementem, który świetnie wpisuje się w panoramę relacji między głównymi bohaterami – zwłaszcza ekscentrycznego autora nieszczęsnych książek, Stine’a, a także niezdarnego Champa będącego takim filmowym błaznem. O ile więc znaczna część dodatków nie będzie nam spędzać snu z powiek, stanowiąc tylko uzupełnienie słyszanego wcześniej materiału, to zupełnie nie rozumiem decyzji umieszczenia świetnego Fun House niemalże pod koniec płyty. Bardzo ciekawie prezentuje się również Panic, który bez zbędnych rozterek umieściłbym w podstawowym czasie prezentacji. Te skądinąd nietrafione decyzje odnośnie układu albumu nie są bynajmniej najpoważniejszym zarzutem kierowanym pod adresem wydawców. Bledną one bowiem w obliczu pretensjonalnego masteringu materiału muzycznego. Zbyt „mięsista” góra i znaczne podbicia basowe często zniekształcają pracę instrumentów dętych, czego żywym przykładem jest fatalny przester w ostatnich sekundach They’re Here.

Czy podważy to ogólne pozytywne wrażenia, jakie zostawia po sobie ścieżka dźwiękowa do Gęsiej skórki? Myślę, że nie. Ten godzinny soundtrack, to nie tylko skrojona na miarę potrzeb rozrywka, ale i sentymentalny powrót do tego, co w warsztacie Elfmana najlepsze. Po latach rozmieniania się na drobne miło usłyszeć, ze amerykański kompozytor w dalszym ciągu potrafi pisać ciekawe i absorbujące uwagę ścieżki dźwiękowe. Teraz wypadałoby tylko zatroszczyć się o odpowiedni dobór filmowego repertuaru…

Najnowsze recenzje

Komentarze