Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dániel Csengery

Liza, the Fox-Fairy (Liza, lisia wróżka)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 30-01-2016 r.

Jeśli ktoś mnie spyta, czy chciałbym żeby nam zrobiono z Polski były drugie Węgry, to po obejrzeniu takiego filmu jak Liza, lisia wróżka (oryg. Liza, a rókatündér) mogę odpowiedzieć tylko „Tak… oczywiście w kinematografii!”. Obsypane wyróżnieniami na wielu festiwalach, określane mianem „węgierskiej Amelii” połączenie nieco surrealistycznej czarnej komedii, fantasy i melodramatu, to kolejna w ostatnim czasie udana produkcja z tego kraju, ta wręcz wyjątkowo udana i oryginalna. Zafascynowany Japonią reżyser (debiutant!) Károly Ujj Mészáros adaptując na kinowe ekrany sztukę teatralną Liselotte és a május mocno ją zmienił i wzbogacił o liczne wątki zaczerpnięte z kultury (jak i popkultury) Kraju Kwitnącej Wiśni. Stąd choćby tytułowa „lisia wróżka” wyjęta wprost z japońskich wierzeń. Za takową zaczyna uważać się bohaterka, gdy kolejni kandydaci na miłość jej życia zaliczają tajemnicze zgony (za które faktycznie odpowiedzialny jest osobnik uchodzący za ducha azjatyckiego piosenkarza).

Nieszablonowość tego filmu to nie tylko szalona historia. To chyba nawet bardziej atmosfera, zawieszona między magią a realizmem i alternatywny, kolorowy świat Węgier początku lat 70., w których nie ma gospodarki centralnie sterowanej, a wszyscy stołują się w jakiejś wariacji na temat McDonaldsa. I właśnie w tej rzeczywistości spotykamy bohaterkę, która śni o byciu lisim demonem, ducha japońskiego piosenkarza wyśpiewującego swoje rzekome hity, a znajdziemy tu także nieco fajtłapowatego policjanta uwielbiającego fiński pop. Jak się w tym odnaleźć muzycznie? Czy jeden kompozytor da radę to wszystko ogarnąć?

Otóż nie. To znaczy, tak uznał reżyser, bo muzyczną robotę rozdzielił na dwie osoby. Ponieważ nie udało mu się zdobyć praw do wykorzystania autentycznych japońskich hitów muzyki popularnej sprzed ponad pół wieku, poprosił o ich wymyślenie węgierskiego muzyka Ambrusa Tövisháziego, który także wykonał je wraz ze swoim zespołem Erik Sumo Band (tutaj z dodatkowymi muzykami pod nazwą Erik Sumo & The Fox-Fairies), samemu śpiewając partie wokalne (japońskie teksty piosenek napisała tłumaczka – mieszkająca na Węgrzech Japonka). Równie ważny w kreowaniu filmowego świata co quasi japońskie piosenki jest również score. Za ten z kolei odpowiedzialny jest kompozytor już nie tak całkiem młodego pokolenia (rocznik 1974), klasycznie wykształcony Dániel Csengery.

Score do Lizy, lisiej wróżki stworzony jest na sposób, który może trochę upraszczając nazywam europejskim. Czyli zapomnijcie o lejtmotywach, mamy tu de facto zbiór tematów czy utworów, stworzonych pod sceny, bohaterów lub emocje. Głównym z nich jest temat przypisany Lizie, pojawiający się w filmie najczęściej, choć zazwyczaj w krótkich fragmentach (ale uwierzcie, już jego zaintonowanie przynosi w obrazie świetny efekt), natomiast na wydaniu płytowym właściwie tylko w jednym, prześlicznym dwuipółminutowym Liza Dal. Utwór ten, ze swoją żeńską wokalizą, smyczkami i delikatną perkusją, brzmi jak żywcem wyjęto go z jakiejś romantycznej produkcji przełomu lat 60. i 70., a Csengery stylistycznie czerpie w nim z takich tuzów jak Morricone czy Lai. Zresztą gdyby podpisać go nazwiskiem któregoś z tych gigantów możnaby faktycznie uwierzyć, że to ich jakieś (niesłusznie) zapomniane dzieło.

Pojawienie się w kilku utworach klawikordu czy ksylofonu również przynosi skojarzenia z ilustracjami z tamtego okresu i wspomnianymi tu nazwiskami, jak choćby w lekkim i zwiewnym Kezdődik A Mese. A już zupełnie nasze myśli powędrują ku nazwisku Morricone, gdy usłyszymy Zoltán Western, brzmiący niczym pastisz Dobrego, Złego i Brzydkiego, z perkusją, gitarą i żeńskimi wokalami. Zbyt krótki i w nazbyt jawny sposób nawiązujący do pracy Włocha, by wyjęty z kontekstu mógł zrobić na słuchaczu większe wrażenie, niemniej pokazuje, że Csengery nie ma problemów z wcieleniem się w rolę kompozytora sprzed blisko pół wieku, a przede wszystkim utwór ów doskonale spełnia swoje zadanie w filmie, ale o tym najlepiej przekonać się w trakcie seansu.

Oprócz upozorowywania muzyki filmowej lat 60. i 70. węgierski kompozytor bierze na siebie także obowiązek zilustrowania umiejscowionych wśród japońskich lasów wizji głównej bohaterki – tu posługuje się przede wszystkim solowymi partiami na bambusowy flet shakuhachi czy etnicznie brzmiącymi perkusjonaliami (oba zabiegi usłyszymy w Nasu) – oraz elementów grozy przypisanej rzekomej klątwie, która ciąży na tytułowej Lizie – tu z kolei sięga do ogranych ale bardzo skutecznych zabiegów rodem z kina grozy, w szczególności charakterystycznego, drapieżnego brzmienia instrumentów dętych.

Większość utworów Csengery charakteryzuje się jak najbardziej celowym przerysowaniem wręcz, rezygnacją z wszelakich subtelności. Są filmy, w których takie zabiegi byłyby niewskazane, ale nie jest nim Liza, lisia wróżka. Zgodnie ze złotą zasadą, iż parodię trzeba odgrywać śmiertelnie poważnie, Liza Dal jest przesłodzenie romantyczna, motyw klątwy diabelnie złowrogi, a stylizacja na epokę tak tylko oczywista jak się da. Wszystko to w filmowym kontekście znakomicie podkreśla komediowy charakter produkcji. Trochę inaczej robią to piosenki, przypisane w filmie fikcyjnej postaci Tomy’ego Taniego, które swoimi kolorowymi aranżami i radosnymi melodiami potrafią same w sobie brzmieć zabawnie (czy ich teksty są również humorystyczne to wybaczcie, ale pojęcia nie mam). Reżyser podobno nieźle dał się we znaki ich twórcy, odrzucając wiele ich wersji i pomysłów zanim muzykowi udało się uzyskać rezultat satysfakcjonujący autora filmu. Piosenki pojawiają się w różnym kontekście, od musicalowej scenki (śpiewająca i tańcząca wraz z piosenkarzem Liza), przez przejaskrawianie romantycznych uniesień, aż po absurdalny kontrast do rozgrywających się na ekranie zdarzeń, zwłaszcza przykrych wypadków spotykających adoratorów bohaterki. Na albumie piosenki Erik Sumo & The Fox-Fairies podobać się będą lub nie, co pewnie zależy od gustu i od stopnia uwielbienia filmu. Z szóstki utworów (jeden pojawia się dodatkowo w uwspółcześnionym remiksie) autorstwa Ambrusa Tövisháziego mnie najbardziej przypadł ten najspokojniejszy, czyli Forever (My Love) , w którym wokalnie nie udziela się jego autor, lecz Móni (Mónika) Balsai, urocza aktorka wcielająca się w główną rolę w filmie.

Wspomniałem, iż jeden z ważniejszych bohaterów dla odmiany jest miłośnikiem muzyki fińskiej, co nie dość, że pasuje do jego skrytego i pozornie chłodnego oblicza, to dodaje filmowi jeszcze więcej „egzotyki”. Tutaj już nie zdecydowano się na utwory oryginalne, ale wykorzystano istniejące piosenki. W filmie pojawiają się chyba tylko dwie, natomiast na płycie niestety już tylko jedna: pochodzący co ciekawe już z lat 90., całkiem niezły zresztą kawałek zespołu Geronimo. Szkoda trochę, że na płycie pominięto bardziej popularny fiński song: charakterystyczną, opartą na ludowej melodii Ievan Polkka w interpretacji zespołu Loituma, być może dlatego że był już wykorzystywany w różnych produkcjach. Bez problemu odnajdziecie go jednak w przepastnych zasobach Internetu.

Teraz nadszedł ten moment recenzji, w którym trzeba zebrać wcześniejsze przemyślenia do kupy i określić jak ta szalona mieszanka score i piosenek prezentuje się jako całość w swym albumowym wydaniu. W moim odczuciu zupełnie przyzwoicie, choć z pewnością wrażenia popsuć mogą po pierwsze niewielka długość większości utworów instrumentalnych, a po drugie wciśnięcie pomiędzy nie (a w paru przypadkach także w nie, to znaczy w utwory ze scorem) kwestii dialogowych z filmu. Krótkich na szczęście, przez co łatwiejszych do strawienia, ale nawet znając filmowy kontekst, a nie znając ni w ząb węgierskiego, trudno potraktować je inaczej niźli zgotowaną przez wydawcę konieczność, którą po prostu trzeba zaakceptować. Nie przeszkadzały mi one uznać Lizę… za osobiście ulubiony piosenkowo-instrumentalny soundtrack AD2015 i chyba jedyny do którego chętnie wracam, a także bezsprzecznie jedną z najlepiej umuzycznionych filmowych produkcji tego roku. W pierwszej kolejności zachęcam do zapoznania się z muzyką właśnie w swej ilustracyjnej roli, jeśli dacie się porwać filmowej magii to później do sięgnięcia po album żadne zachęty potrzebne już nie będą.

Najnowsze recenzje

Komentarze