Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Carter Burwell

Hail, Caesar! (Ave, Cezar!)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 01-03-2016 r.

W „Złotych latach” Hollywoodu od lat 30. do 50. Eddie Mannix był głównym menadżerem wielkiego Studia Metro Goldwyn Mayer. I choć oficjalnie najważniejszą osobą był Louis. B. Mayer, to wiele osób i źródeł potwierdza, że to Eddie Mannix tak naprawdę dowodził i trzymał wszystko w ryzach. To on kontrolował wszystkie produkcje filmowe, ale też starał się rozwiązywać problemy nałogowe wielkich gwiazd, czy też tuszować ich inne afery. Był on człowiekiem od wszystkiego nazywanym też „naprawiaczem”, gdyż starał się, najczęściej umiejętnie, naprawiać i zapobiegać wszelkim problemom w wielkiej branży filmowej. W oparciu o prawdziwego Eddie Mannixa, Joel i Ethan Coenowie stworzyli jego fikcyjną wersją na potrzeby zabawnej, ale trochę nierównej komedii Hail, Caesar!. Ich Eddie Mannix, świetnie zagrany przez Josha Brolina, też jest menadżerem wielkiego (ale fikcyjnego studia) Capital Pictures. Śledzimy jego zmagania z problemami branży filmowej dawnego Hollywoodu (a może i też współczesnego), gdzie nie tylko musi troszczyć się, aby filmy zostały ukończone, ale też zataić skandale i rozwiązać problemy swoich gwiazd. W owych czasach aktorzy byli wręcz własnością danego studia. Bracia Coen w iście swoim stylu serwują jeszcze pokręconą intrygę z motywem porwania. Przy czym służy ona bardziej jako pretekst do wyśmiania klasycznego Hollywoodu niż opowiedzenia jakiejś ciekawej historii. Ale jak ktoś lubi okres lat 50. w kinie i w ogóle jest miłośnikiem kina, to powinien jednak docenić film braci Coen. Tak samo dla miłośników muzyki filmowej, szczególnie tej klasycznej, soundtrack do Hail, Caesar! powinien być ciekawym i przyjemnym doświadczeniem.

Za oprawę dźwiękową odpowiada (co nie powinno nikogo dziwić) wieloletni i wierny braciom Coen kompozytor Carter Burwell. W sumie to i ta nierozerwalna współpraca ma coś z dawnych lat Hollywood. Skoncentrujmy się jednak na soundtracku, który na początku wielu może przerazić swoim wydaniem. Przede wszystkim na płycie znajdziemy głównie krótkie, króciuteńkie utwory, które nieliczne przekraczają 1 minutę trwania. Poza tym słuchając jej szybko mamy do czynienia z wybuchową mieszanką najróżniejszych stylów, klasycznego score, piosenek, musicalu, na radzieckim chórze (!) kończąc. Nie należy jednak zapominać, że mamy do czynienia z filmem braci Coen, którzy posiadają dość specyficzne poczucie humoru. I dopiero z perspektywy filmu (co chyba nie powinno nikogo dziwić wszak mówimy o muzyce FILMOWEJ) ten cały misz-masz nabiera sensu. Jak wspomniałem fabuła nie jest mocną stroną Hail, Caesar!. Ten obraz to bardziej zlepek epizodów ukazujących klasyczny Hollywood w krzywym zwierciadle. Wraz z Eddie Mannixem śledzimy powstawanie najróżniejszych produkcji filmowym, to są właśnie te epizody. I tak otrzymujemy wielkie epickie, dzieło dziejące się w starożytnym Rzymie a la Ben Hur, (tytułowe Hail, Caesar!), wodny balet, western a la klasyczny Lone Ranger (nie mylić z filmem Gore’a Verbinskiego), musical, czy klasyczny romans. A jak dodamy do tego jeszcze intrygę związaną z komunistycznymi scenarzystami, to i chyba obecność radzieckiego chóru nie powinna dziwić. Tak samo jak i utworów iście religijnych zważywszy, że główny bohater jest katolikiem i wiara ma dla niego wielkiego znaczenie, także przy produkcji filmów. Wszystkie te elementy w obrazie spisują się bezbłędnie i należy pochwalić Cartera Burwella za wszechstronność.

Nawet jeżeli film może zadawać się być zlepkiem poszczególnych scen i to samo można na pierwszy rzut oka (ucha) sądzić o muzyce, to jednak w obrazie mimo różnych stylistyk jawi się jako równy i jednolity score. Co więcej Burwellowi udało się stworzyć bardzo dobry i chwytliwy temat, który przewija się przez całą ścieżkę dźwiękową. Największą jego zaletą jest, że niczym kameleon Amerykanin aranżuje go na najróżniejsze sposoby. Jak chociażby otrzymujemy jego intymną wersję na fortepian w utworze 5 a.m., czy też na ksylofon w Little Eddie . Dobrze i idealnie do epoki, jak i klimatu noir wypada wersja na saksofon w Silverman Sax. Jednak najlepiej i najbardziej okazale prezentuje się jego aranżacja na pełną orkiestrę w tytułowym kawałku Hail, Caesar!. Miłośnicy Golden Age’u i takich twórców jak chociażby Miklós Rózsa czy Alfred Newman, powinni być wniebowzięci słuchając go z całym swoim przepychem i pięknym, potężnym brzmieniem orkiestry. Przy czym dla niektórych tradycjonalistów może on stać się też powodem do refleksji nad współczesną muzyką filmową. Widać hołd, czy też w przypadku Hail, Caesar! bardziej pastisz jest jedyną możliwością, aby takie kawałki jeszcze współcześnie mogły powstawać.

Niejednokrotnie, aby zrozumieć muzyczne żarty, których w tej muzyce pełno, znajomość filmu staje się przydatna. Jak chociażby w przypadku musicalowego kawałka, śpiewanego przez znanego aktora Channinga Tatuma No Dames!. W obrazie z tańczącymi i śpiewającymi marynarzami, wypada on jeszcze bardziej komicznie, głównie też za sprawą niejednoznacznego homoerotyzmu wypływającego z tej sceny. Tak samo i wodny balet (Jonah’s Daughter) choć na płycie brzmi miło i przyjemnie, to jednak w obrazie gdzie nie można jeszcze oderwać wzroku od Scarlett Johansson wypada jeszcze lepiej.

Przy całym żonglowaniu stylistykami, nawiązaniami i zrozumiałym brakiem oryginalności przy Hail, Caesar! jak najbardziej czuć styl Cartera Burwella. Jest to jak najbardziej ścieżka pastiszowa, czy też dla niektórych może wręcz parodystyczna, co jednak nie jest w żadnym wypadku wadą. Co więcej słuchanie tej muzyki ma prawo sprawiać przyjemność, czy też być dla niejednego miłośnika muzyki filmowej, nie lada zabawą w poszukiwaniu tych wszystkich nawiązań i kompozytorskich mrugnięć okiem. Czy zostanie ona na dłużej zapamiętana i zapisze się do tych lepszych prac amerykańskiego kompozytora? To już inna kwestia, i pewnie pozostanie swoistą ciekawostką dla wielu soundtrackowych archiwistów. W sumie ścieżka dźwiękowa do Hail, Caesar! to taka drobna rzecz, a cieszy. I to jest chyba też swoisty muzyczny żart, że ten malutki soundtrack tak dobrze oddaje ducha epoki tak bardzo znanej z przepychu, przestylizowania, czy wręcz nadętości.

Najnowsze recenzje

Komentarze