Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Gods of Egypt (Bogowie Egiptu)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-03-2016 r.

Gdybyśmy sporządzili ranking kompozytorów, których ścieżki dźwiękowe zdobią najbardziej dochodowe filmy, to w tym zestawieniu Marco Beltrami byłby wielkim przegrywem. Niestety, amerykański twórca ostatnimi czasy kompletnie nie ma szczęścia do podejmowanych projektów. Fantastyczna czwórka, Siódmy syn… To tytuły, które zwiastowały solidną rozrywkę, ale ostatecznie zakończyły swój kinowy żywot z wielomilionowym debetem. Nie trzeba było czekać do premiery, aby wydedukować, że podobny los spotka Bogów Egiptu – najnowszy film Alexa Proyasa (Ja, robot, Zapowiedź). Nietuzinkowy wgląd w egipską mitologię już na wczesnym etapie produkcji wywoływał wiele kontrowersji. Głownie tyczyły się one obsady, której kolor skóry działał na nerwy wielu antyrasistowskim krzykaczom. Prawdziwa katastrofa nastała jednak w dniu publikacji pierwszego zwiastuna, z którego emanował festyniarski kicz i cofająca nas co najmniej o dekadę grafika komputerowa. I tak oto, opóźnione o ponad pół roku widowisko za 140 mln $, zdołało w premierowy weekend uzbierać tylko 1/4 tej sumy.

Angaż do Bogów Egiptu zastał Beltramiego stosunkowo wcześnie – zanim jeszcze na planie padł pierwszy klaps. Ponowna współpraca z Proyasem wydawała się ekscytująca nie tylko przez wzgląd na dobre doświadczenia z przeszłości. Czy jest bowiem wdzięczniejsze pole do stworzenia monumentalnej, polichromatycznej oprawy muzycznej, jak film łączący elementy mitologii z fantastyką? Pierwsze szkice ścieżki dźwiękowej powstawały więc już podczas trwania zdjęć, ale ostateczny kształt partytury zdefiniowała kilkumiesięczna postprodukcja na przełomie 2015 i 2016 roku. Beltrami zapewne widział w jakim kierunku idzie to widowisko i nie byłoby wielkim zaskoczeniem, gdyby odciął się od tego blamażu tworząc jałową, ale sprawnie funkcjonującą ilustrację. Całe szczęście nie odpuścił. I działając niejako na przekór, po raz kolejny udowodnił, że nawet najbardziej upodlone kino z nutką fantastyki potrafi być dla niego inspirujące.

Bogowie Egiptu wpisują się w kanon najbardziej spektakularnych, barwnych i miłych dla ucha prac w dorobku Marco Beltramiego. Paradoksalnie, aby osiągnąć ten status wcale nie musiał dokonać rewolucji w swoim warsztacie, bądź też silić się na przesadną oryginalność. Wystarczyło zaadaptować kilka pokutujących w Hollywood, ilustracyjnych standardów, przełożyć to na grunt łatwo nawiązującej kontakt z odbiorcą tematyki i całość zagrała, jak powinna. Nie było zaskoczeniem, że kompozytor żywo odniósł się do goldsmithowskiej Mumii, Gwiezdnych wrót Arnolda i wielu innych klasyków eksponujących quasi-egipskie „klimaty”. Wśród nich królują wszelkiej maści perkusjonalia z bębnami i tamburynami na czele, instrumenty strunowe oraz charakterystyczne, bliskowschodnie flety. Natomiast orkiestrowo-chóralny mainstream jest idealnym uzupełnieniem treści oraz nośnikiem szeroko pojętej przygody. Cieszy fakt, że Beltrami po raz kolejny odpoczywa od elektroniki szlifując tak zaniedbaną przez lata symfonikę. W przełożeniu na rytmiczne zapędy Amerykanina i stosunkowo duży udział wschodnich perkusjonaliów, ma ona atrakcyjniejszą dla statystycznego odbiorcy wymowę. Jest to również jedna z niewielu płaszczyzn kompozycji jawnie odwołujących się do rdzennego warsztatu Beltramiego. Sama melodyka lub podejmowana w partyturze stylistyka bardziej bowiem przypomina zderzenie kilku różnych szkół z goldsmithowską na czele.

Rzadko zdarza się, abym w celu zweryfikowania funkcjonalności partytury organizował wyprawę do kina. Tym bardziej, jeżeli mowa o istnym paździerzu. No ale nie mógłbym poprzestać ino na etapie doświadczenia soundtrackowego, nieprawdaż?! Cóż, odżałowane złotówki zaowocowały całkiem miłym rozczarowaniem, kiedy śledząc niezbyt przekonującą fabułę doceniałem rolę poszczególnych utworów. W ten właśnie sposób po raz kolejny ugruntowałem się w przekonaniu, że Beltrami ma rzadki dar racjonalizowania nawet najbardziej beznadziejnych filmów. Ta autentyczność przekazu, to w głównej mierze zasługa spottingu szczelnie wypełniającego filmową przestrzeń. Także (a może i nade wszystko) chemii panującej między tematyką, a głównymi bohaterami do których się ona odnosi. Cała sfera melodyczna budowana jest bowiem na dwóch potężnych filarach – motywie miłosnym odnoszącym się do dwójki śmiertelników: Beka i Zayi oraz na potężnej fanfarze wbijającej się klinem w konflikt między bogami: Horusem i Setem. Miłą melodyjną otoczką jest motyw Hathor, pięknej bogini i kochanki Horusa. Sama tematyka nie załatwia sprawy. I tutaj z pomocą przychodzi wschodnia etnika – nieco wyświechtana i odmieniona przez całą gamę hollywoodzkich przypadków, ale niewątpliwie radząca sobie ze scenerią toczącej się akcji. Wybitnie mocno podkreślone jest to w scenach o bardziej patetycznej wymowie, gdzie czynnik muzyczny deklasuje całą wizualną otoczkę. Koronacje, spektakularne pojedynki, zapierające dech w piersiach widoki – partytura wychodzi tu z barwnie rozpisaną symfoniką, której stałym towarzyszem jest potężny chór. Oczywiście, można słać pod adresem kompozytora żale o rozmienianie się na drobne w mniej absorbujących uwagę scenach. Zdarzają się momenty, kiedy oprawa muzyczna po prostu koegzystuje z budowaną na łapu-capu narracją. Najlepszym tego przykładem jest środkowa część opowieści ukazująca podróż Beka i Horusa. Czy wpływa to na odbiór całości? Nie sądzę.

Jestem natomiast przekonany, że niejeden cokolwiek wrażliwy na muzykę popcornożerca zapała chęcią sięgnięcia po album soundtrackowy. Trudności dostarczyć może fakt, że ukazał się on nakładem wytwórni Varese Sarabande, która jakiś czas temu pożegnała się z rynkiem europejskim. Całe szczęście lukę tą skrzętnie wypełniają serwisy muzyczne pozwalające przynajmniej drogą elektroniczną rozsmakować się w okazałej pracy Beltramiego. Najbardziej pretensjonalnym elementem tego delikatesu będzie jego czas prezentacji zamykający się w 75-minutowym, troszkę nierównym słuchowisku. Czemu nierównym? Ponieważ po bardzo obiecującym wstępie rzucani jesteśmy na głębokie wody underscoreingu ścielącego grunt pod spektakularny finał. Można było tego uniknąć, ale kosztem wielu ciekawych zabiegów ilustracyjnych zakorzenionych, jak nie w warsztacie Beltramiego, to w inspirowanych pracach innych ikon muzyki filmowej.



Wrażenia obcowania z czyjąś spuścizną nie unikniemy już na wstępnym etapie naszej przygody. I tak oto otwierający film Gods of Egypt Prologue wyraźnie nawiązuje do pustynnego tematu z drugiej części Mumii. Oprawiona chóralnie melodia z lekką nutką mistycyzmu, jest w gruncie rzeczy pierwszym tematem skojarzonym nie tyle z tytułową, antyczną krainą, ale głównym bohaterem opowieści – Horusem. Powyższe wykonanie blednie jednak w obliczu triumfalnej fanfary, w jaką ubrany jest rzeczony motyw na potrzeby sceny koronacji Horusa. Ślizganie się po skalach z wyraźnie wyeksponowaną perkusją nie tylko genialnie sprawdza się w filmowej rzeczywistości, ale również jako autonomiczne słuchowisko. Co zaś się tyczy samego tematu, to nie jest on żadnym hegemonem partytury. Po spektakularnym wprowadzeniu odsuwa się jakby w cień powracając w pełnej krasie dopiero pod koniec widowiska w zamykającym je God of the Impossible.

Całe szczęście nie pozostajemy z niczym. Pałacowe przewroty stawiają na świeczniku inną postać, Seta, wprowadzającego do partytury sporo minorowego, mrocznego grania. Głównym sprawcą złowieszczego (czasami apokaliptycznego) tonu jest czteronutowy temat operujący na tych samych, psychologicznych założeniach, co motyw Kylo Rena z siódmej części Gwiezdnych Wojen. Plastyczny charakter tej fanfary stwarza możliwość upchnięcia go niemalże na każdą płaszczyznę kompozycji – od smutnego underscore począwszy, a skończywszy na zwariowanej, czasami demonicznie brzmiącej akcji. Najbardziej okazale prezentuje się rzecz jasna w scenach o większej dynamice, gdzie wyrażany jest za pomocą wszystkich dostępnych środków muzycznego wyrazu. Pierwszą próbkę możliwości tejże melodii otrzymujemy w pojedynku inicjującym konflikt (Set vs. Horus). Miłośnicy ciężkich, rytmicznych akcyjniaków Beltramiego powinni być ukontentowani, choć na prawdziwe fajerwerki pod tym względem będą musieli poczekać do końcówki albumu. Rozgrywająca się na gigantycznym obelisku akcja obfituje w niewybredną symfonikę odwołującą się do wszystkiego, co w warsztacie amerykańskiego kompozytora najlepsze. Począwszy od Elevator Music (przewrotne nawiązanie do wydarzeń dziejących się na platformie wznoszącej) stopniowo rzucani jesteśmy w coraz bardziej brutalną i demoniczną w wymowie ilustrację. Ot iście hollywoodzki mainstream, który w dwuczęściowym Obelisk Fight wzbija się ponad gatunkową przeciętność. Obok wrażeń estetycznych docenić należy również dobrą funkcjonalność tego tworu. Rzadko się bowiem zdarza, żeby w tak intensywnych scenach muzyka skutecznie konkurowała z całą gamą innych dźwięków. Podobne wrażenia zostawiają po sobie mniej wylewne akcyjniaki, których filmowej słuszności również nie sposób podważyć. W kategorii lekkiej, przyjemnej rozrywki na front wysuwa się skoczny i zawadiacki Snakes on a Plain.

Chciałoby się znaleźć chociażby jedną (poza oryginalnością) płaszczyznę, która przerwałaby ten festiwal brawury. Ale nawet dramaturgia pracuje tu na przyzwoitym poziomie. Katalizatorem sfery emocjonalnej są dwie historie miłosne spajające bohaterów z dwóch różnych sfer: ludzkiej i boskiej. Najbardziej rzutującym na wymowę partytury jest temat żarliwej, choć troszkę naiwnej miłości między Bekiem a Zayą. Liryczna melodia przedstawia się nam w kilkudziesięciosekundowym Bek and Zaya, ale nieraz jeszcze powracać będzie nawet w najbardziej jałowych momentach ścieżki dźwiękowej. Jakby tego było mało, pod koniec krążka umieszczono piękną, cztero i półminutową koncertową suitę podnoszącą rangę tego motywu do świetnego słuchowiska. Konkuruje z nim melodia dedykowana Hathor. Melancholijna liryka opatrzona świetną wokalizą, mruczącym chórem i rzewnym dudukiem idealnie wpisuje się w dramaturgiczny kontekst pięknej bogini – kobiety rozdartej pomiędzy strachem o własne życie, a miłością do upokorzonego kochanka. Słyszana w filmie ścieżka dźwiękowa nie daje nam sposobności do należytego docenienie tej melodii, dlatego też cieszy tak miła dla ucha suita zamieszczona końcu płyty.

Jak zatem widzimy, bogactwo tematyczne Bogów Egiptu jest przeogromne. I jest to nie lada wyczyn dla człowieka, który zazwyczaj opiera swoje kompozycje na kilku tylko melodycznych fundamentach. Może i Beltrami sprzedał duszę hollywoodzkiemu bożkowi mainstreamu, ale brnąc w podejmowane schematy, wycisnął z nich wszystko, co tylko mógł. Imponuje to tym bardziej, bo przecież opisywana tu partytura powstała do wybitnie słabego i mało inspirującego widowiska. Aż strach pomyśleć, co moglibyśmy usłyszeć, gdyby na ręce Beltramiego trafił spektakularny, ale wymagający projekt. Kto wie, może zbliżająca się wielkimi krokami premiera Ben-Hura rozwieje pewne wątpliwości w tej materii?


Jest to tylko fragment audycji wyprodukowanej na potrzeby programu emitowanego na antenie Radia Podlasie. Całości będzie można wysłuchać już 13 marca po 22.00

Najnowsze recenzje

Komentarze