Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Pawn Sacrifice (Pionek)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 22-03-2016 r.

Zazwyczaj jest tylko jeden właściwy ruch. Kasparov widział 3 do 5 ruchów wprzód. Pionki to jedyne figury, które nie mogą się cofać, więc są najbardziej narażone. Capablanca słynął z rozgrywania kilku partii na raz z zamkniętymi oczami. Karpov wiecznie się bronił, czym doprowadzał swoich przeciwników do szału. Jego pojedynek z Kasparovem z roku 1985 został przerwany po 48 meczach i wznowiony w kontrowersyjnej aurze dopiero po 5 miesiącach. I choć królewska dyscyplina widziała wielu mistrzów, tylko Bobby Fischer wydaje się być jej prawdziwym symbolem. Ten enfant terrible szachów, wiecznie targany sprzecznościami i szokujący opinie publiczną, był jednocześnie człowiekiem samotnym, niezrozumiałym i cierpiącym psychicznie. Fischer mistrz i Fischer paranoik to temat nowego filmu Edwarda Zwicka pod tytułem Pawn Sacrifice.

Na kartkach filmowych niewiele jest samej tematyki szachowej. Rodzinny Searching for Bobby Fischer to lekko strawny kąsek o cudownym dziecku-graczu, natomiast Obrona Łużyna to solidne dzieło, dobrze odtwarzające wymagającą prozę Wladimira Nabokova. Rzecz jasna padło na te, a nie inne wybory, by zwrócić uwagę na ich muzyczną reprezentację, która pomimo że satysfakcjonuje, jest w moim odczuciu zbyt asekuracyjna. W obu przypadkach, bowiem, kompozytorzy szafują swoimi charakterystycznymi narzędziami, wykonując ot dobrą robotę. Alexandre Desplat, stacjonujący jeszcze tylko przez chwilę w europejskim kokonie, bawi się romantyczną konwencją tu i ówdzie sypiąc urzekającym lejtmotywem, natomiast James Horner dla Searching faktycznie nie ma potrzeby sięgać po coś ekskluzywnego. Na podobną modłę komponuje James Newton Howard, jakkolwiek jednak nie pozostawiając słuchacza obojętnym na swoje dźwięki. W kolejnym akcie duetu Zwick-Howard nie zostajemy obdarzeni więc niczym oryginalnym. Reżyser ćwiartujący motyw chorego psychicznie ekscentryka, który zwalcza wszystko w około, by tylko odnieść duchowe, potwornie wyniszczające zwycięstwo; kompozytor dostarczający pakunek z muzyką, który ma tę historię udźwignąć, a może i poprowadzić.

W swoim chyba najkrótszym albumowym wydaniu, bo zaledwie 23 minutowym, Howard wraca do przeszłości. Te niecałe dwa kwadranse spędza na energicznym pocieraniu magicznej lampy, wypuszczając starą mgiełkę, którą czarował przy baśniowych opowieściach M. Nighta Shyamalana. Na bajkową wycieczkę zabiera nas od There’s Usually One Right Move, serwując wpierw delikatny, organkowy temat oparty na prostej linii melodycznej, by mniej więcej od połowy utworu zamieść quasi-psychologiczny podtekst na rzecz zaskakująco subtelnego i wyraźnego tematu zbudowanego na klarnecie i progresywnej fakturze smyczków. Utwór bez wątpienia tchnie poczuciem łagodności. Mamy w nim przyjemność raz jeszcze słyszeć klimat poprzedniego filmu Zwicka czyli Oporu oraz wcześniejsze produkcje takie jak I Am a Legend i Znaki.

Następujące muzyczne miniaturki nie mają uwypuklić jako takiej zagadki fabularnej, ale w większym stopniu skłonić widza do głębszej refleksji nad genialnym umysłem Fischera. Tak dzieje się w Reading About Spassky, podsuwającym analizę i próbę zrozumienia arcyprzeciwnika i stonowanym Forfeit, sygnalizującym, że prawdziwa rozgrywka nie odbywa się przy szachowym stole, nawet nie w szachowych umysłach, ale w polityce, tej zimnej, nuklearnej i owiniętej telefonicznym kablem telefonu na podsłuchu. Zanim jednak nasi główni bohaterowie skrzyżują wieże, Fischer zagra tu i tam, spuszczając łomot przestraszonym jego legendą żółtodziobom. Motywu szachu, czy jako takiej gry jednak nie usłyszymy. Ważny jest tylko i wyłącznie Fischer.

Wspomniane szpiegowanie zresztą nie wychodzi mu na dobre. To tutaj na jaw wychodzą liczne fobie szachisty, oddane w ścieżce za pomocą tekstury odrobinę niezręcznego ambientu. Tego samego ambientu, który wciskał nam Howard w bezkompromisowym Parkland. Samo roztrzęsienie głównego bohatera, choć nieśmiale podkreślane w partyturze, sprowadza się do ciągłego odkrywania tych samych kart na nowo. Przykład – Bobby Plays Carmine, podzielony na wspomniany ambient, inicjujący wybijanie zegara i zniecierpliwienie Fischera, i ciepłą lirykę ujętą w pianino, jako akt czystego geniuszu i nieprawdopodobnej wręcz intuicji. I dodaje to całości pewnej magii znów bardzo zbliżonej do Znaków. Znalezienie tego właściwego ruchu jako coś pięknego i niepokojącego, lecz na swój własny sposób magicznego. Jak na ironię, dzięki silnemu przywiązaniu do lirycznej tradycji, udaje się Howardowi uniknąć kolejnego tematu „wybitnej jednostki”. Mam na myśli tą rytmiczną melodyjkę z Pięknego umysłu, Teorii wszystkiego i paru innych. W zamian otrzymujemy coś na kształt bohatera romantycznego, który jest tylko, a może i aż, szachistą.

Niestety to co w tej pracy boli to nieskrywana banalność. Na nasze szczęście, suma summarum, udaje się Howardowi owo przykre wrażenie skutecznie zamaskować w liryce. W tym aspekcie Amerykanin nie tylko wychodzi obronną ręką podczas całego trwania albumu, ale również przypieczętuje, jakby umyślnie, maestrię w ostatnim kawałku Bobby Wins. Tak pięknie poprowadzonego i pełnego tożsamości kompozytorskiej utworu nie słyszeliśmy od bardzo dawna. A zatem z nieukrywaną satysfakcją słuchamy, jak Howard bije na głowę całą, bezbarwną serię Igrzysk Śmierci i jeszcze parę innych zapomnianych thrillerów. Warto wspomnieć, że kompozytor zawsze uchodził za specjalistę od zakończeń. Szósty zmysł, Cedry pod śniegiem czy King Kong są tego najlepszym przykładem. Sam King Kong, choć utkany w ekspresowym tempie (pięć tygodni) i chaotycznie cytujący Wysłannika Przyszłości, odsłania swój najlepszy fragment dopiero w ostatnim utworze. Po 60 minutach słuchania! Wcześniejszy na albumie Ping Pong, odgrywany niemalże na sam finał Pawn Sacrifice, tylko potwierdza tę teorię. Raz: nutka suspensu, dwa: energiczna, ciut oldskulowa, gitarka, trzy: ciężka, ale rytmiczna elektronika. Szach mat. Muzycznie w niczym nie przypomina to partii, bardziej rozbrajanie bomby atomowej. Ale to właśnie Howard, który na ostatniej prostej, przeważnie wchodzi jak do siebie.

Zejdźmy jednak na ziemię i spójrzmy na to wszystko chłodnym okiem. Nie ma w tej muzyce wysiłku, jakiejś iskry. Brzmi pięknie, owszem, lecz mało pomysłowo. Odrobinę sycąco, ale za krótko, aby się najeść. Pamiętajmy, że to brutalny świat. Jest więc kwestią czasu, kiedy ktoś odkryje, że dodawanie różnego sosu do tych samych potraw, nie czyni nowej potrawy. Prędzej czy później jakiś adept wymyśli lepsze danie, spychając zasłużonego master szefa do drugoligowych knajp. Na całe nasze szczęście najbardziej lubimy te piosenki, które dobrze znamy. Więc słuchajmy w mniejszym lub większym skupieniu, i tyle.

Najnowsze recenzje

Komentarze