Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Huntsman: Winter’s War, the (Łowca i Królowa Lodu)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-04-2016 r.

Hajs musi się zgadzać. Taka idea przyświeca większości podejmowanym w Hollywood sequelom, prequelom i spin-offom próbującym żerować na wypracowanej z mozołem marce. Tak się składa, że film Ruperta Sandersa Królewna Śnieżka i Łowca żadnej marki nie stworzył. A wręcz sprowadził urocze opowiadanie braci Grimm na grunt kolejnego, mrocznego widowiska, gdzie względny brak pomysłu na zagospodarowanie filmowej przestrzeni maskowano znanymi nazwiskami i wizualnymi cudawiankami. Summa summarum producenci Universal Pictures wyszli na swoje, więc zapadła decyzja o pociągnięciu tematu. Tylko jak to zrobić, gdy na pokładzie zabrało zarówno reżysera, jak i wielkiej gwiazdy poprzedniego filmu? Wszak oboje musieli się wycofać na z góry upatrzone pozycje przez wzgląd na aferę obyczajową, której byli głównymi bohaterami. Postanowiono więc pójść okrężną drogą tworząc zarazem kontynuację, jak i wstęp do filmu z 2012 roku. Za kamerą postawiono drugiego reżysera Śnieżki, Cedrica Nicolasa-Troyana, a w centrum opowiadania umieszczono tytułowego łowcę. Staje on przed koniecznością odnalezienia potężnego lustra Ravenny, na które poluje jej siostra Freya – królowa lodowej krainy. Łowca wraz z czwórką karłów i dawną miłością, Sarą, muszą zmierzyć się nie tylko z nowym zagrożeniem, ale i widmem przeszłości. Jakkolwiek wyszukany pod względem treści nie byłby Łowca i Królowa Lodu, to ostatecznie rozbija się o arcysłabą narrację i pisane na kolanie dialogi. Dosyć wyraźnie daje się również odczuć zmniejszony o blisko 60 mln $ budżet, cofający stronę wizualną do początków minionej dekady. Ot paradoks, bo filmem kierował jeden z największych specjalistów w tej dziedzinie! Wydawać by się mogło, że jedynym elementem, który skutecznie oparł się fali nieudolności w kreowaniu tego filmowego potworka była właśnie ścieżka dźwiękowa. Ale i tutaj możemy rościć sobie prawo do malkontenctwa.

Zatrudniając po raz kolejny Jamesa Newtona Howarda, producenci, a zwłaszcza reżyser liczyli się z kontynuacją i rozwijaniem podjętych w poprzednim filmie koncepcji. Wypadało choćby nutką wspomnieć złą Ravennę, a o całej baśniowej scenerii nie wspominając. Jednakże fabuła Łowcy i Królowej Lodu nie stawiała kompozytora przed koniecznością trzymania się głównego trzonu tematycznego Śnieżki. Tytułowa bohaterka poszła wszak w odstawkę, a na horyzoncie pojawiły się nowe wątki. Tak się składa, że wszystkie skoncentrowane zostały wokół miłosnych perypetii bohaterów, przez co film Nicolasa-Troyana jawi się jako prostolinijna opowiastka prowadząca do wiadomego, okraszonego morałem finału. Z tego też powodu temat przewodni Łowcy osadzony został na gruncie relacji między poszczególnymi postaciami z tytułowym łowcą i Sarą na czele. Romantyczny ton w jakich pławi się początek widowiska dosyć szybko rewidowany jest przez bardziej minorowe granie, które determinuje popadająca w coraz większy obłęd Freya. Od tego momentu ścieżka dźwiękowa dzieli przestrzeń pomiędzy ujmujące, łatwo nawiązujące kontakt z odbiorcą fragmenty, a toporne i zniewolone przez sferę wizualną tekstury. Taki układ pod wieloma względami bardziej przypominał będzie ścieżkę dźwiękową do Czarownicy, aniżeli oprawę muzyczną do Królewny Śnieżki. Najnowsza praca Howarda nie ma jednak ambicji do budowania silnych relacji z widzem. Nie jest nawet istotnym elementem filmowej narracji, a wszystko przez zbyt duży dysonans między tematyką obu stron konfliktu. Niezrozumiały jest dla mnie pobieżnie potraktowany wątek Freyi, która pod względem dramaturgicznym miała możliwość wynieść tę partyturę na poziom wyższy aniżeli poprzednia praca z tej serii. Niestety zamiast wybornie smakującego dania otrzymaliśmy kolejny produkt zastępczy, który w zestawieniu z możliwościami twórczymi Jamesa Newtona Howarda jawi się jako średniej jakości fast food. Całkiem sycący, tudzież spełniający swoje podstawowe funkcje, ale pod względem odżywczym dla tego filmowego organizmu – zupełnie pusty.

Cóż, siła nośna tematu przewodniego ma prawo zachęcić do sięgnięcia po album soundtrackowy. Dla rodzimego konsumenta będzie to jednak nie lada wyzwanie, ponieważ krążek od BackLot Music ostatecznie nie wylądował na półkach naszych sklepów. Może to i dobrze, bo widząc jak skrzętnie wydawcy wypełnili dyskową przestrzeń, śmiem twierdzić, że mało który miłośnik muzyki filmowej systematycznie powracałby do raz przesłuchanego, absolutnie przewidywalnego soundtracku. Przewidywalnego zarówno w treści, jak i formie prezentacji, bo niestety, James Newtona Howard od wielu lat przywiązany jest do tych samych rozwiązań ilustracyjnych.

Najwięcej pretensji rości sobie muzyczna akcja – wyprana z baśniowości i tak schematyczna, że z powodzeniem odnalazłaby się w dziesiątkach innych partytur Amerykanina. I tutaj właśnie wychodzi wspomniany wyżej brak mocnego argumentu tematycznego skoncentrowanego wokół Freyi. Absencja takowego prowadzi niestety do zatracania tożsamości bardzo istotnych pod względem dramaturgicznym fragmentów. Ot chociażby takich, jak moment przyjazdu porwanych dzieci do pałacu Freyi (The Children Arrive). Wielkiego szału nie robi także dramatyczna sekwencja rozdzielenia kochanków (Freya’s Spell), czy mało absorbująca finalna konfrontacja (Stand or Fall Together) z Ravenną w roli głównej. Gdyby nie temat przewodni, który w scenach batalistycznych z udziałem Łowcy i Sary okuwany jest w lśniącą patosem zbroję heroicznego wydźwięku, ścieżka Howarda byłaby pasywnym elementem tła.



Całe szczęście są momenty, kiedy autor oprawy umiejętnie żongluje nie tylko melodyką, ale i dynamiką. W pierwszej kolejności warto zwrócić uwagę na militarystyczny motyw z końcówki Tavern Brawl, który dosyć fajnie rozwijany będzie w The Goblin Fight. Pod względem wykonawczym nie ma większego zaskoczenia. Mamy bardzo wyraźnie wyeksponowane perkusjonalia z adekwatnymi samplami, na których wyrasta linia melodyczna. Troszkę więcej maestrii w operowaniu orkiestrowo-chóralnym zasobem możemy zasmakować w świetnie korespondującym z obrazem, Ravenna Returns. Troszkę mniej spektakularne wydają się fragmenty ilustrujące powolne odsuwanie od władzy Freyi.

Co nam zostaje? Ano liryka, która w pracach Howarda stoi zazwyczaj na wysokim poziomie. Także i tutaj zanurzani jesteśmy w ciepłych i klimatycznych dźwiękach harf, solówek na skrzypce i flet oraz chóralnych wstawek. Kompozytor sporo ugrał wprowadzając ładny, melancholijny motyw miłosny – troszkę wtórny, bo przypominający kilka analogicznych melodii z repertuaru Christophera Younga, ale niewątpliwie kradnący sympatię odbiorcy. Sympatię, która o dziwo nie jest dewaluowana przez monotematyczny charakter partytury. Oczywiście najbardziej pamiętnym będzie otwierający krążek The Huntsman i wieńczące tę przygodę Ravenna’s Embrace. Pozostałe aranże „pracują w tle”, skutecznie wyrywając ścieżkę dźwiękową z ciasnych szpon ilustracyjnego tapeciarstwa. Pewnego rodzaju urozmaiceniem treści jest również fragment Lacrimosy ilustrujący scenę pogrzebu.

Szkoda tylko, że Howard nie spojrzał na świat przedstawiony Łowcy przez pryzmat baśniowej wymowy literackiego uniwersum braci Grimm. Partytura skutecznie opiera się muzycznej magii – czemuś, co było domeną ścieżki dźwiękowej do Czarownicy i co zapewniało jej jakąś urokliwą wymowę. Owszem, w tle majaczą nieśmiałe próby interpretowania pięknych wizualizacji przyrody (The Proposition, The Goblin Forest), ale nie jest to jakkolwiek wiążące dla pozostałych elementów partytury. Również nie jestem do końca przekonany do piosenki promującej to widowisko. Utwór Castle wykonywany przez Halsey zbyt mocno zakorzeniony jest w szlagierze Florence z poprzedniego filmu. Ten trip-hopowy kawałek okuty w symfoniczno-chralny aranż dosyć szybko ulatnia się z głowy. Ot zupełnie jak materiał ilustracyjny Jamesa Newtona Howarda.



Po serii całkiem udanych prac, Amerykanin po raz kolejny wycofuje się do bezpiecznej przystani odtwórczego rzemiosła. Takowy stan rzeczy zawdzięczamy w głównej mierze mało inspirującemu widowisku Nicolasa-Troyana, które nie dawało zbyt wielkiego pola do uruchomienia wyobraźni. Zadziałać musiało również zniechęcenie wymuszonym angażem. Angażem niejako już na wstępie odcinającym wszelkiego rodzaju kreatywne zapędy. O ile więc jestem w stanie zrozumieć biznesowe aspekty takiego zagrania, to nie do końca pojmuję sens połowicznego interpretowania filmowych treści. Całe szczęście statystyczny widz nie będzie sobie tym łamał głowy. Powyższy problem będzie domeną tych, którzy (z jakichkolwiek pobudek) zdecydują się na zakup albumu soundtrackowego.

Inne recenzje z serii:

  • Snow White and the Huntsman
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze