Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Alice Through the Looking Glass (Alicja po drugiej stronie lustra)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 11-06-2016 r.

Sequel przygód Alicji w Krainie Czarów nie był produkcją szczególnie wyczekiwaną. Złożyło się na to szereg czynników: zmiana na stołku reżysera, ostatnie perypetie obyczajowe Deppa, a także ogólne poczucie, że kontynuacja burtonowskiego hitu to pomysł co najmniej naciągany. Klimat ten udzielił się również w pewnym stopniu soundtrackowi. Ścieżka Danny’ego Elfmana do pierwszej części budziła sprzeczne odczucia. Z jednej strony zdobyła poklask amerykańskiej krytyki i wylansowała bodaj jedyny prawdziwy hit w ostatniej pięciolatce kompozytora (mowa oczywiście o Alice’s Theme, bez wątpienia należącym do czołówki dokonań artysty); z drugiej strony nie brakło głosów sceptycznych, zarzucających pracy Elfmana miałkość i wtórność, sprytnie zakamuflowane przez błyskotliwy temat przewodni. Czy zatem drugie podejście kompozytora do przygód Alicji przynosi serii jakąś „wartością dodaną”?

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to poszerzona względem poprzedniczki paleta tematyczna. Ta nowość, postulowana przeze mnie już w recenzji Alice in Wonderland, budzi jednak ambiwalentne odczucia. Część pierwsza serii, obsesyjnie przywiązana do tematu głównego, ewidentnie cierpiała na brak muzycznego drugiego planu – Kraina Czarów w tym aspekcie była zupełnie nieciekawa, a najbarwniejsze elementy wnosiła doń postać z zewnątrz: Alicja. W sequelu, dla odmiany, Elfman robi ukłon w stronę miłośników rozbudowanej lejtmotywiki. Ta grupa słuchaczy być może poczuje się jak w domu, mogąc poświęcić kolejne odsłuchy na przyporządkowanie drugoplanowych motywów poszczególnych postaciom i ideom. Szalony Kapelusznik, swoisty znak rozpoznawczy Alicji, który w pierwszej części – co kuriozalne – nie otrzymał żadnej sensownej identyfikacji muzycznej, tym razem został przez kompozytora dosłownie zasypany nowymi motywami (można doliczyć się ich co najmniej trzech, przy czym dominują w nich tony liryczne i melancholijne, reprezentujące w filmie wątek rodzinny). Najwięcej atencji ze strony Elfmana otrzymał nowy bohater w uniwersum Alicji – Czas. Groteskowa postać zagrana przez Sachę Baron Cohena opisana została karykaturalnym, ociężałym marszem na modłę Prokofiewa (Watching Time, The Chronosphere). Jest to rzeczywiście swego rodzaju novum w muzycznej Krainie Czarów, nieźle dopasowane do filmowego wizerunku Cohena. Motywów tego typu Elfman w swojej karierze napisał jednak na pęczki i trudno zachwycać się kolejną odsłoną ilustratorskiego rzemiosła, które de facto nie wychodzi z roli standardowej, slapstickowej przygrywki.

Dużo kompozytorskiej energii poszło również w przygotowanie muzyki akcji. W tym aspekcie nowa Alicja może pochwalić się dużym progresem, bo takie utwory, jak Saving the Ship czy w szczególności znakomity Asylum Escape przewyższają wszystko, co w sekwencjach dramatycznych miała do zaoferowania poprzedniczka. Rozbudowane, wielowątkowe brzmienie tych utworów może imponować, choć po prawdzie techniczna i aranżerska sprawność zawsze była znakiem firmowym ekipy Elfmana, nawet w początkach jego kariery, gdy dopiero uczył się kompozytorskiego fachu. Generalnie Alice Through the Looking Glass hołduje klasycznej zasadzie, zgodnie z którą sequel ma przewyższać pierwszą część rozmachem, intensywnością i brawurą artystycznej kreacji. Kompozytor bombarduje słuchacza potęgą symfonicznego brzmienia, wszechobecnymi chórami i niekończącymi się kulminacjami dramaturgicznymi. I wydawać by się mogło, że takie fajerwerki muszą zagwarantować pełne zaangażowanie i frajdę słuchacza.

A jednak druga Alicja jest muzyką nudną. Przyciężką, mało odkrywczą, alienującą odbiorcę przez nadmiar technikaliów. Skala ilustracyjnego efekciarstwa odbiera pracy Elfmana siłę przekonywania – już w pierwszej sekwencji akcji (Saving the Ship) kompozytor wytacza najcięższe działa, wykłada na stół wszystkie karty i serwuje słuchaczowi coś, co mogłoby stanowić dramaturgiczny finał ścieżki. Brakuje tu jakiegoś stopniowania emocji, narracyjnego umiaru. Album zmierza donikąd, bo tak intensywnego otwarcia nie da się już przelicytować. W rezultacie ścieżka jest jak gdyby zwierciadlanym odbiciem całego współczesnego kina blockbusterowego, w którym wszystko musi być wielkie, spektakularne i definitywne. Jest prawdziwym paradoksem, że tak wyrafinowana muzyka symfoniczna popełnia de facto te same grzechy co prymitywne, popcornowe produkcje spod szyldu RCP. Inną nasuwającą się analogią jest trylogia Hobbit Howarda Shore’a – istny festiwal bezcelowego i wtórnego orkiestrowego splendoru.

Podczas seansu kinowego nasuwa się jeszcze inna smutna konstatacja: otóż Elfman z całym swoim monumentalnym muzycznym zapleczem i tak przegrywa w starciu z wizualnym rozpasaniem filmu i ścianą SFX. Pomimo swojej wszechobeności, score nie jest w filmie wyczuwalny. W tych nielicznych natomiast momentach, kiedy wybija się na pierwszy plan, działa na emocje widza z gracją cepa. Na palcach można policzyć sceny muzycznie satysfakcjonujące; do takich zaliczałby się nieźle wyeksponowany duet Time Is Up / World’s End, tyle że na tym etapie filmu kolejna emocjonalna kulminacja nie robi już żadnego wrażenia. A szkoda, bo materiał liryczny zawarty w przytoczonej sekwencji to kompozycja wysokiej próby.

Wracając do palety tematycznej, trzeba też otwarcie powiedzieć, że większość debiutujących melodii niestety nie wnosi do Krainy Czarów nowej jakości. Nie jest to kazus Jak wytresować smoka 2 – wzorowego sequela, w którym do znakomitych tematów z pierwszej części John Powell dołożył kolejne, co najmniej równie dobre (a niektóre wręcz wybitne). Elfmanowi nie można odmówić starań w tej mierze, lecz efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Trafiają się tu fragmenty obiecujące (Goodbye Alice czy wspomniane World’s End), niemniej jednak tematy są w większości albo typowe albo lakoniczne i w rezultacie brakuje im szerszego wypracowania. Ktoś powie, że taka już natura Elfmana, ale w takim razie tym gorzej dla Alicji.

Ostatecznie więc nowa kompozycja Amerykanina przynosi zawód. Słabostki poprzedniczki niweluje jedynie połowicznie, pozostawiając słuchacza z uczuciem niedosytu. Dużo obiecuje, jeszcze więcej pozoruje. Oczywiście ścieżka ta może znaleźć fanów jako profesjonalny produkt „made in Hollywood”. Prawda jest jednak brutalna: oferta Elfmana w repertuarze fantastyczno-przygodowym jest już na wyczerpaniu i bezpowrotnie ulotniła się z niej cząstka nieprzewidywalności, tak niegdyś charakterystyczna dla tego kompozytora.

Najnowsze recenzje

Komentarze