Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Paesano

Daredevil (season 2)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-07-2016 r.

Diabeł z Hell’s Kitchen sprawił w 2015 roku sporą niespodziankę wszystkim tym, którzy na komisowym superbohaterze postawili już przysłowiowy krzyżyk. Współpraca Marvela z Netflixem przyniosła wymierne efekty i wszystko na to wskazuje, że teraz gros projektów tego studia realizowana będzie przez prężnie rozwijającą się internetową platformę. Daredevil zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko, dlatego też oczekiwania względem drugiego sezonu były niemałe. Czy twórcy zdołali zaspokoić rozbudzone apetyty fanów? Wydaje się, że tak. Wprowadzenie do fabuły kilku nowych postaci, m.in. Punishera oraz Elektry, zdecydowanie ożywiło ten periodyk, stawiając przed widzem jeszcze więcej ciekawych wątków. Jakich? Ot chociażby, jak toksyczna miłość z przeszłości burząca życiowy ład Matta Murdocka, eliminator siejący postrach wśród zorganizowanych grup przestępczych i tajna organizacja planująca przejąć kontrolę nad Hell’s Kitchen. Druga seria Daredevila nie daje powoduów do nudy, choć z drugiej strony nie rozprawia się z bohaterami po macoszemu. Tak świetnych kreacji i umiejętnego budowania relacji między nimi próżno szukać wśród wielu współczesnych seriali opartych na historiach komiksowych. Przed twórcami periodyków ze stajni DC jeszcze długa droga, by wyrównać poziom.



Paradoksalnie to, co stanowi piętę achillesową seriali Marvela, całkiem dobrze prezentuje się w pokrewnym uniwersum. Mowa o muzyce, której od jakiegoś czasu w Arrow, Legends of Tomorrow oraz Flashu patronuje Blake Neely. O owocach tej współpracy pisaliśmy i będziemy jeszcze pisać przy okazji kolejnych wydawnictw. Wracając jednak do Daredevila, ponad całą tą otoczką sukcesu majaczył jeden element produkcji, który nie do końca przekonywał. A była to oprawa muzyczna w wykonaniu młodego, ponoć utalentowanego kompozytora, Johna Paesano. Po ciekawym i barwnym Więźniu labiryntu chyba wszyscy spodziewali się przebojowej partytury z szeroką paletą brzmień, ale ostatecznie na nasze ręce trafił wyprany z jakiejkolwiek ambicji, post-zimmerowski gniot – miałki produkt operujący tylko na pewnych płaszczyznach ilustracyjno-motorycznych. Nawet oparty na ostinatach temat przewodni nijak mógł konkurować z wieloma podobnymi gatunkowo tworami. Muzyka po prostu przepadła w serialu, a zaprezentowana na cyfrowym albumie wydanym tuż po premierze pierwszego sezonu raczej nie spędzała snu z powiek miłośników muzyki filmowej. Wielu entuzjastów serii twierdziło jednak, że druga odsłona widowiska prezentowała się już o niebo lepiej. Że tematy były bardziej klarowne, a muzyczna akcja zdawała się mienić większą paletą barw. I faktycznie, gdy uwzględnimy czynniki fabularne obligatoryjnie kierujące wyobraźnię widza ku wschodniej kulturze, doszukamy się kilku nowinek stylistycznych. Ale czy tematycznych?



Biorąc pod uwagę istny wysyp nowych postaci, można się było spodziewać większej brawury pod tym względem. Paesano w dalszym ciągu zdaje się analizować obraz pod kątem aktualnych jego potrzeb, bez większej koncepcji na tworzenie spójnej, muzycznej narracji. Partytura stale repetuje te same rozwiązania stylistyczne, a sfera melodyczna cierpi na brak charyzmatycznego przywódcy zdolnego prowadzić tę pracę przez spowite mrokiem arkany gatunkowe serii. Niestety, wybijające się z tła fragmenty nie wpływają w większej mierze na poprawę odbioru ścieżki dźwiękowej.

Ale żeby tradycji stało się zadość, na rynku musiał zaistnieć oficjalny soundtrack do drugiego sezonu Daredevila. 50-minutowe słuchowisko, jako selekcja najbardziej pamiętnych fragmentów ilustracji, przysłowiowego szału nie robi, choć w porównaniu do poprzedniego albumu czuć jako taką poprawę. Niekoniecznie w treści, ale w formie prezentacji zauważyć możemy pewne, kosmetyczne dosłownie zmiany. I tak swoistego rodzaju atrakcję stanowić może wspomniana wyżej quasi-etnika przemawiająca wschodnimi perkusjonaliami ilustrującymi brawurowe sekwencje walk z Yakuzą. Nad kompozycją zawisł również prowizoryczny płaszczyk liryki odwołującej się do relacji Matta z dwoma kobietami kształtującymi jego rzeczywistość: Karen oraz eks-kochanki, Elektry. Próba doszukania się głębszych pokładów emocji w tym zachowawczym graniu może się okazać nieskuteczna. No ale do konkretów…

Wirtualny krążek otwiera temat z serialowej czołówki, który kieruje nas bezpośrednio do pierwszego, dosyć agresywnego w wymowie fragmentu akcji. Devil of Hell’s Kitchen nie daje sposobności do wielu zachwytów, choć ze swoich ilustracyjnych powinności wywiązuje się całkiem należycie. Ot zupełnie jak motyw bezwzględnego mściciela słyszany w dark-ambientowym fragmencie The Punisher. Szkoda, że Paesano z obojętnością podszedł do tej postaci, opisując ją tylko mało wybijającymi się akordami zakutymi w pulsującą elektronikę. Z drugiej strony można próbować wytłumaczyć ten zabieg chęcią dopasowania środków muzycznego wyrazu i treści do zimnej, bezwzględnej kreacji Jona Bernthala. Teoria ta lega u podstaw narracji, a raczej jej zupełnego braku, przez co każdy z proponowanych w dalszej części utworów akcji związanych z Punisherem żyje jakby swoim życiem. Nie ma tu żadnej myśli przewodniej ani strategii postępowania – nawet, gdy czyny rzeczonego mściciela przedstawiane są przez filmowców, jako efekt traumy, jaką przeszedł w przeszłości. Ścieżka dźwiękowa Paesano staje się tylko bezwiednym narzędziem w dyktowaniu tempa i „objętości” akcji. I niestety, takie postępowanie ma swoje przełożenie również na innych płaszczyznach ścieżki dźwiękowej.



Sceny walk (czy to z Punisherem czy też żołnierzami ninja od Yakuzy) nie mają absolutnie żadnej siły wyrazu. Wspomniane wcześniej perkusjonalia (np. w Ninjas!, Stick and Ellie) tworzą co prawda złudne przekonanie o etnicznym wymiarze utworów akcji, ale za tymi zabiegami nie stoi większa dbałość o wzmocnienie przekazu – chociażby odpowiednią bazą instrumentów dętych. Jest za to kolejna porcja narkotycznej, pulsującej elektroniki wspieranej smyczkowym, ostinatowym motywem przewodnim.



Najbardziej neutralnie prezentuje się natomiast ambientowa liryka subtelnie wdzierająca się w relacje miedzy Mattem, a dwoma kobietami, na których mu zależy. Może nawet zbyt subtelnie, bo wylewające się z filmowych kadrów emocje i dramaty dosłownie błagały o jakiś mocny, zaznaczający swoją obecność, akcent muzyczny. Prowizoryczny temat rozwiązuje sprawę tylko połowicznie – zupełnie zresztą jak wycofany w tło żeński wokal uaktywniający się w finale sezonu. Słuchaniu tego towarzyszy poczucie zmarnowanej szansy na stworzenie jakiegoś niezapomnianego, muzycznego epitafium serii. Niestety, trzeba było obejść się smakiem akceptując pokutujące w branży schematy.



I tutaj po raz kolejny należałoby się zastanowić na ile omawiana ścieżka dźwiękowa jest autorskim projektem Paesano, a na ile stała za tym Marvelowska machina produkcyjna. Machina nie znosząca sprzeciwu w podążaniu za wyznaczonymi szlakami. Jakkolwiek sprawy by się nie mały, nie ulega wątpliwości, że ilustracja muzyczna do drugiego sezonu Daredevila to produkt ściśle związany z obrazem. Produkt spełniający pewne gatunkowe normy, ale nie mający większej ambicji na zaistnienie w świadomości odbiorców. Szkoda, bo zarówno potencjał serialu jak i talent autora partytury dawały możliwość stworzenia barwnego, ale i szalenie atrakcyjnego słuchowiska.


Inne recenzje z serii:

  • Iron Man
  • Iron Man 2
  • Iron Man 3
  • Captain America: The First Avenger
  • Captain America: The Winter Soldier
  • Captain America: Civil War
  • Thor
  • Thor: The Dark World
  • Avengers
  • Avengers: Age of Ultron
  • Guardians of the Galaxy
  • Guardians of the Galaxy vol. 2
  • Ant-Man
  • Doctor Strange
  • Agents Of S.H.I.E.L.D.
  • Daredevil (season 1)
  • Daredevil (season 2)
  • Agent Carter
  • Jessica Jones
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze