Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Christopher Young

Xi you ji zhi: Sun Wukong san da Baigu Jing (The Monkey King 2)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-07-2016 r.

Cokolwiek by się sądzić o kulturze Wschodu, nie ma wątpliwości, że znajduje ona coraz większe grono swoich fascynatów. Także (a może przede wszystkim) na płaszczyźnie filmowej. Nietuzinkowa produkcja pod enigmatycznie brzmiącym tytułem, The Monkey King, narobiła w 2014 roku sporo zamieszania. Nie tylko przez wzgląd na tematykę odwołującą się do XVI-wiecznego opowiadania „Wędrówka na Zachód”, ale i rozmach z jakim owe dzieło popełniono. Naszpikowane taką samą ilością absurdów, co efektów specjalnych, było towarem eksportowym chińskiej kinematografii, zarabiając tylko na tamtejszym rynku prawie 200 mln$. Naturalnym było więc kontynuowanie owej podróży w kolejnych kinowych odsłonach.



Na sequel nie trzeba było długo czekać. Dokładnie dwa lata po premierze pierwszego filmu na ekrany trafił The Monkey King 2. Obraz Pou-Soi Cheanga podejmuje wątki z poprzedniej odsłony. Po 500 latach niewoli Małpi Król zostaje w końcu oswobodzony, ale pod warunkiem wypełnienia wydawać by się mogło prostej misji. Oto bowiem ma chronić pewnego mnicha w jego długiej wędrówce w celu odnalezienia i bezpiecznego przetransportowania świętych zwojów Buddhy. Mają im towarzyszyć jeszcze dwa inne twory: Zhu Baije oraz Sha Wujing. Podróż systematycznie stara się utrudnić demoniczna Baigujing, której celem staje się wspomniany wcześniej mnich. Dwugodzinne widowisko pod względem fabularnym prezentuje się w moim mniemaniu o wiele ciekawiej, aniżeli absurdalny do bólu poprzednik. Akcja przenosi się bowiem z groteskowo zarysowanych niebios na ziemię i oscyluje wokół bliższych nam problemów – wokół wartości, jakim jest życie i poszukiwania własnej tożsamości. Także tytułowy bohater zarysowany jest tutaj nieco inaczej. Błazenadę zastępuje refleksja nad własnymi czynami i poczucie obowiązku. Można więc powiedzieć, że The Monkey King 2 jest jakby filmem drogi, dosyć dojrzałym w treści i skonstruowanym w uniwersalnym, Hollywoodzkim stylu.

Siłą rzeczy musiało się to odbić na wszystkich płaszczyznach widowiska – również na ścieżce dźwiękowej. O stworzenie takowej po raz kolejny poproszono Christophera Younga. To dziwna skądinąd moda wśród azjatyckich filmowców na sięganie po talent i doświadczenie amerykańskich kompozytorów, przynosi swoje wymierne efekty. Sam zainteresowany, Chris Young, pytany o okoliczności angażu do pierwszego Małpiego Króla, zdradził, że propozycja przyszła do niego z zewnątrz. Nie zastanawiał się zbyt długo, bo doskonale wiedział jak wielką swobodą artystyczną i jakim zapleczem mogą się cieszyć tamtejsi twórcy. Podczas, gdy Hollywood za wszelką cenę stara się oszczędzać na tak (dla nich) mało istotnych elementach, jak oprawa muzyczna, Azjaci traktują tę płaszczyznę priorytetowo. Mając więc spory budżet pokusił się o jedną z najbardziej spektakularnych i brawurowych kompozycji w swojej karierze. Kompozycji, która przez prawie dwa lata była mokrym snem wszystkich kolekcjonerów i miłośników epickich opraw muzycznych. Trudno się dziwić, wszak krążące po sieci „promo” dawało wgląd w niebywałą polichromatykę, wspaniałą tematykę i nie mniejszą przebojowość długiego przecież słuchowiska. O tym wszystkim można się było przekonać w grudniu 2015 roku, kiedy oficjalnie nakładem Intrada Records ukazał się album zawierający dokładnie taki sam materiał, jak w rzeczonym wydaniu promującym. Partytura zamknięta w dziesięciu przypisanych bohaterom suitach wzbudziła niemały entuzjazm. Skoro więc przełamano pewne lody w kontaktach z chińskim właścicielem praw, wszyscy oczekiwali, że po premierze The Monkey King 2 na rynku pojawi się analogiczne wydawnictwo. I pod tym względem nie było żadnego rozczarowania.



Z małym opóźnieniem, ale za to z wielkim przytupem na półkach kolekcjonerów zagościł krążek z muzyką do drugiej odsłony TMK. Wypchany po brzegi kompakt serwuje nam dwanaście utworów konstrukcyjnie zbieżnych z pierwszym soundtrackiem. Każdy jest bowiem swoistego rodzaju suitą przypisaną poszczególnym bohaterom. Jest to oczywiście dosyć umowne, bo choć faktycznie wraz z rozpoczęciem kolejnego tracku przedstawiana jest nam jakaś nowa melodia, to całość charakteryzuje się większą ilustracyjnością – przynależnością do rzeczywistości filmowej. Niemniej pochwalić należy bardzo duży wkład jaki poczyniono w usystematyzowanie tego różnorodnego, ale niekiedy trudnego w okiełznaniu materiału. Christopher Young jest pod tym względem nie lada pedantem, z którym konkurować może chyba tylko John Williams oraz Hans Zimmer. W przypadku tego ostatniego niejednokrotnie przekonywaliśmy się, że zachęcający i zgrabnie przemontowany album był tylko prezentacją pewnych koncepcji, z którymi w obrazie brutalnie się obchodzono. Czy takowy rozdźwięk miedzy doświadczeniem filmowym, a soundtrackowym wkradł się również w najnowsze dzieło Younga?

Absolutnie nie! Choć obie formy prezentacji partytury zasadniczo różnią się od siebie i wchodzą na inny poziom komunikacji z odbiorcą, to o jakichkolwiek rozczarowaniach, czy niedopowiedzeniach nie ma mowy. Zarówno treść albumu jak i materiał filmowy w swojej funkcjonalności są dosyć klarowne, gruntownie przemyślane i zasadne. Założenia programowe były bardzo podobne do tych, które obowiązywały w pierwszym TMK, tak samo zresztą jak i wykonanie. Pod względem tematycznym mamy jednak małą rewolucję, która nie szczędzi również tytułowej postaci. Okazją do zrewidowania motywu przewodniego była duchowa metamorfoza Sun Wukonga, który z nieokrzesanego, rządnego wrażeń bóstwa staje się herosem z krwi i kości. Young postanowił więc zachować pewne elementy wspólne – jak chociażby podstawa rytmiczna i początkowe akordy. Zmienił jednak tonację oraz rozwiniecie motywu obarczające całość poważniejszą, bardziej dostojną wymową. I takie właśnie wrażenie pozostawia po sobie suita zamykająca album soundtrackowy od Intrady. Paradoksalnie, siedmiominutowy Sun Wukong, The Monkey King stawia przed dwa oblicza tytułowego króla. O tym bardziej patetycznym przed chwilą sobie wspominaliśmy, ale warto też zwrócić uwagę na środkową część suity. Uderzającą w bardzo emocjonalny ton melodia nie bez powodu kojarzyć się będzie z Boginią Miłosierdzia. To ona determinuje duchową przemianę Małpiego Króla. Abstrahując od tego procesu, Obecność Bogini (Guanyin Pusa) w filmie nie jest bynajmniej pomijana przez kompozytora. Urodziwa dziewczyna dostała adekwatny, romantyczny temat, którego możemy posłuchać w pięciominutowej suicie. Pod względem wykonawczym nie ma większego zaskoczenia. Prym wiedzie niezawodne erhu, a po kilku minutach budowania rzewnej, melancholijnej atmosfery, z odsieczą przychodzą „ciepłe” partie chóralne. Wspaniały utwór!



Wiem, nie powinno się zaczynać recenzji od opisywania końcówki albumu, aczkolwiek inaczej nie można było spojrzeć na główny trzon tematyczny w nawiązaniu do poprzedniego filmu. Pozostała godzina materiału jest już bowiem zupełnie nowym, choć nie zawsze oryginalnym przedsięwzięciem muzycznym. I takie wrażenie pozostawia po sobie utwór inicjujący przygodę z soundtrackiem. Jedenastominutowy Jinguzhou, The Golden Hop niewiele ma wspólnego z klasyczną w formie suitą, bo opisuje filmowy prolog, gdzie po napisach początkowych zawiązywany jest główny wątek fabularny. Skonstruowana w formie marszu melodia wychodzi jednak dalece poza funkcję ilustracyjną. Z jednej strony nawiązuje bowiem stylistycznie do tematu głównego bohatera (zresztą filmowy montaż często przerywa ten utwór wstawkami tematu Wukonga), z drugiej natomiast zdradza swoim jednostajnym rytmem podróżniczy charakter całego widowiska.

Pierwsze zderzenie z muzyczną akcją zapewnia nam Xiyi Yaoguai, The Basilisk Demon. Sześciominutowy fragment pochodzący ze środkowej części filmu, delikatnie rzecz ujmując, nie należy do najbardziej oryginalnych tworów Younga. Charakterystyczny, czteronutowy motyw grozy (nie mylić z czteronutowcem Hornera) brany był na przysłowiową tapetę już dziesiątki razy, ale nie można odmówić mu skuteczności w budowaniu atmosfery grozy. Szczególnie, gdy wybrzmiewa w świetnie zaaranżowanych partiach orkiestrowo-chóralnych, przywołujących na myśl najlepsze fragmenty chociażby oprawy muzycznej do Jądra Ziemi. Zasadniczą różnicą są tutaj przemycane od czasu do czasu instrumenty etniczne.

O wiele większą pomysłowością cechuje się motyw Baigujing budowany na płaczliwych dźwiękach erhu przepuszczonego przez wtyczki pogłosowe. Smutna melodia jest dosyć przewrotnym sposobem na interpretację złowieszczego, Białego Demona. Przewrotnym, choć nie bezzasadnym, bo gdy przyjrzymy się tej postaci, okazuje się, że wszystkie jej działania są efektem klątwy, która od ponad tysiąca lat trawi jej duszę. Jedyną osobą potrafiącą dostrzec pogubioną istotę w duszy Baigujing jest odbywający swoją długą podróż, mnich Tang Sanzang. Delikatne, czasami naiwne usposobienie Sanzanga znajduje swoje ujście w niezwykle poruszającym temacie zaaranżowanym w suicie Tang Sanzang, The Monk. Kompozytor w żaden sposób nie zaskakuje pod względem aranżacyjnym, ale właśnie w prostocie przekazu tego silnego ładunku emocjonalnego tkwi całe piękno utworu. Nie tylko zresztą tego.

Paleta emocji i barw jest tak obszerna, że ciężko właściwie sklasyfikować jakoś konkretnie tę partyturę. Oto bowiem z jednej strony nie brakuje lekkich, frywolnych fragmentów uderzających w bardziej komediowy ton (Zhu Bajie, The Pig Demon), by po chwili oddalić się w kierunku demonicznych, przyprawiających o gęsią skórkę ilustracji. Najbardziej cierpkie związane są z królestwem Yun Hai Xi. Charakterystyczne zabiegi wchodzące w skład większości partytur grozy Christophera Younga dają tu o sobie znać w postaci licznych zabiegów dźwiękami tła i poddanymi obróbce głosami. Poszukując odpowiedniego brzmienia kojarzącego się z opętanym mnichem, Young po prostu urządził sobie zabawę krzycząc do mikrofonu, mając nadzieję, że przy nagrywaniu ostatecznej wersji utworu zastąpi się to jakimś lepszym rozwiązaniem. Jak się później okazało, poczyniony na wczesnym etapie prac eksperyment odnalazł się w filmowej rzeczywistości idealnie. I tak oto pierwotnie stworzona dymówka wylądowała w finalnym miksie kompozycji. Ot ciekawostka, która pokazuje jak zaskakującym doświadczeniem był proces tworzenia ścieżki dźwiękowej do TMK 2.

Ciekawa, choć na pewno mniej zaskakująca jest oprawa finalnej konfrontacji, pod wieloma względami przypominająca tę z poprzedniej części. Mamy więc mocarny początek z pierwszą tak rozbudowaną prezentacją tematu głównego bohatera. Panoramę kolejnych aranży wypełniają liczne zabiegi urozmaicające fakturę, wśród których intryguje gitara elektryczna „skacząca” po kanałach stereo. Wraz z rozwojem wydarzeń muzyka staje się bardziej elastyczna i podatna na gwałtowne zwroty akcji. Ilustracyjnych charakter środkowej części utworu odwdzięczy się energetyczną końcówką – jakby wyjętą żywcem z jakiegoś koncertu rockowego z towarzyszącą wykonawcom orkiestrą. Mówiąc o muzycznej akcji nie sposób również nie wspomnieć o jednym z bohaterów, któremu przypisano dosyć miły dla ucha, choć mało oryginalny temat akcji. Sha Heshang, The Sand Monk to właściwie ilustracja sceny, w której poznajemy rzeczonego demona.

Rzadko się zdarza, aby na ręce recenzenta trafiał album, gdzie tak na dobrą sprawę każdy utwór stanowi jakość samą w sobie. W przypadku serii The Monkey King stało się to jakby niepisaną tradycją, gdyż zarówno pierwszy jak i drugi soundtrack wspinają się na wyżyny swojego gatunkowego jestestwa. Owszem, kiedy zastosujemy kryterium przebojowości i oryginalności, to „jedynka” okaże się minimalnym zwycięzcą. Może dlatego, że The Monkey King 2 hołduje nieco innym wartościom, bo wyrasta z nieco innego gatunkowo kina. Podczas, gdy pierwsza odsłona buja w przestworzach wybujałych mitologii, druga stara się zejść na ziemię, byopisywane bóstwa przybliżyć naszym codziennym sprawom. Efekty tych starań najłatwiej docenić sięgając po widowisko Pou-Soi Chenga, choć zdaję sobie sprawę, że nie będzie to łatwe do przetrawienia dla żyjącego Hollywoodem odbiorcy. Nie będzie też łatwe przez wzgląd na miks spychający oprawę muzyczną w otchłań całego przekazu audytywnego. Dlatego też bez żadnych skrupułów polecam sięgnąć od razu po soundtrack wydany nakładem Intrada Records. Spędzone nad nim 75 minut będzie jedną z ciekawiej zagospodarowanych chwil poświęconych współczesnej muzyce filmowej. Chwil, bo zanim się spostrzeżemy, to wybrzmiewają ostatnie takty zamykającego krążek utworu.

Gorąco polecam!

Inne recenzje z serii:

  • The Monkey King
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze