Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Vanishing, the (Zaginiona bez śladu)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-08-2016 r.

Wśród amerykańskich producentów panuje złudne przeświadczenie, że mają uniwersalny patent na sukces. Jak bowiem tłumaczyć liczne remake’i nieanglojęzycznych filmów, które w większości przypadków kończą się finansową i artystyczną klapą? Wyjątkiem nie był bynajmniej obraz Zaginiona bez śladu (The Vanishing) w reżyserii George’a Sluizera – de facto autora duńskiego oryginału. Film opowiada więc historię Jeffa (Kiefer Sutherland), który przeżywa traumę po tajemniczym zniknięciu swojej dziewczyny Diane (Sandra Bullock). Mimo upływu trzech lat i wejścia w nowy związek, dalej owładnięty jest obsesją doszukiwania się okoliczności tego zdarzenia. Jest skłonny nawet skontaktować się z porywaczem, gdyby tylko ten dał mu odpowiedź na trapiące go pytania. Pewnego dnia otrzymuje wiadomość od niejakiego Barneya (Jeff Bridges), który twierdzi, że to on porwał dziewczynę. Co z tego wyniknie? Chyba nie trudno się domyśleć. I właśnie w takim dosyć oczywistym kierunku prowadzeni jesteśmy (jak po sznurku) do podręcznikowego finału. Fakt, film Sluizera nie należy do najbardziej błyskotliwych, czego niestety nie mogę skonfrontować z duńskim oryginałem, ale jednego nie można mu odmówić. Przede wszystkim świetnej kreacji Jeffa Bridgesa wcielającego się w rolę psychopatycznego Barneya. To właśnie dla tej postaci warto dotrwać do końca seansu. Ale czy tylko?



Miłośnik muzyki filmowej z pewnością doceni również rolę ścieżki dźwiękowej, która z niesłychaną precyzją oddaje nastroje panujące w tym thrillerze. Skomponowanie takowej przypadło niekwestionowanemu mistrzowi gatunku – Jerry’emu Goldsmithowi. I choć sam film nie wydawał się jakkolwiek inspirujący, to gatunek w jakim się poruszał, jak najbardziej. Kto bowiem kojarzy wcześniejsze prace Maestro, ten wie z jakim skutkiem kończyły się romanse kompozytora z thrillerami oraz filmami grozy. Wyłączając pojedyncze przypadki były to zazwyczaj piekielnie klimatyczne, idealnie spasowane w wymowę obrazu dzieła, pracujące nie tylko na płaszczyźnie funkcjonalnej, emocjonalnej, ale i intelektualnej. Podobnych atutów można się również doszukać i w oprawie muzycznej do Zaginionej, choć okraszone to będzie kilkoma dosyć istotnymi uwagami tyczącymi się najbardziej problematycznej kwestii. Kwestii oryginalności.



Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Zaginiona jest wypadkową eksperymentów podjętych przy okazji tworzenia Nagiego instynktu. Jest dosłownym przedłużeniem tej partytury! Jeżeli bowiem przeanalizujemy całe techniczne zaplecze, język jakim kompozytor koresponduje z obrazem, emocjonalny wydźwięk oraz wymowę tematyki – wszystko to mieści się w schematach nakreślonych rok wcześniej przy okazji kultowego widowiska Verhoevena. Jednakże od inteligentnego thrillera dzieli The Vanishing przysłowiowa przepaść, o czym kompozytor nie zawsze pamięta. Efektem jest oprawa świetnie współgrająca z melancholijną wymową widowiska, genialnie wręcz wspierająca wizerunek „spokojnego i miłego” psychopaty w kreacji Bridgesa. I tutaj kluczowa wydaje się tematyka – bardzo skromna, bo oparta tylko na dwóch prostych idiomach bezwstydnie zawłaszczających sobie niemalże całą przestrzeń partytury. Po raz kolejny więc Goldsmith idzie po schemacie Nagiego instynktu, de facto epatującego monochromatyką. W tym sceptycznym podejściu do melodyki jest jednak metoda. Bo tylko w ten sposób można spoglądać na rzeczywistość bohaterów nie tylko ich oczami. Także oczami widza, który zza czwartej ściany bacznie obserwuje i niejako świadom jest tego, do jakiego punktu zmierza cała opowieść. Owe mistrzowskie czytanie emocji nierzadko odbija się rykoszetem w stosunku do słabej, naiwnej wręcz narracji uprawianej przez filmowców. Muzyka Goldsmitha jest zatem troszkę takim farbowanym lisem, który na siłę stara się dźwigać nie zawsze aż tak ciężką treść. W tej nadgorliwości nie ma jednak ni krzty brawury. Ścieżka dźwiękowa absolutnie nie rości sobie prawa do okupowania wyobraźni odbiorcy bardziej, aniżeli wymagałoby się tego od niej. Czy więc tak optymalnie skrojoną i funkcjonalną pracą można się delektować również poza filmową rzeczywistością?


Nic nie stałoby na przeszkodzie, gdyby tylko w proces przygotowawczy soundtracku włączono zdrowy rozsądek. Niestety w momencie premiery filmu nikt nie zadbał, aby rzeczoną muzykę jakkolwiek zaprezentować w formie płytowej. A szkoda, bo panująca wówczas moda na tworzenie krótkich, półgodzinnych albumów znalazłaby tu swoje najlepsze zastosowanie. Fakt, że przez prawie 15 lat soundtrack był mokrym snem wszystkich miłośników twórczości Goldsmitha znalazł w końcu swój finał w roku 2007, kiedy w ramach Varese CD Club ukazała się na rynku kompletna, 64-minutowa partytura. Czy tak wylewne w treść wydawnictwo spełniło oczekiwania fanów? Na pewno tych, którzy do twórczości Maestro podchodzą z wielkim nabożeństwem. To właśnie im najmniej trudności przysparza delektowanie się każdą, nawet najmniej frapującą frazą tworzoną z myślą o filmowej przynależności. Ale w morzu utworów cytujących te same tematyczne aranże dosyć trudno odnaleźć się słuchaczowi nastawionemu na spójne, ale ciekawie skonstruowane słuchowisko. A takowym Zaginiona niestety nie jest.

Nie od samego początku przygody z albumem dopada nas taka refleksja. Otwierający krążek utwór budzi nawet nadzieję na całkiem solidną porcję barwnej, polifonicznej ilustracji. Liryczną wymowę tematu przewodniego skonstruowanego na smyczki i drewno spowija lekki płaszczyk mistyki serwowanej nam przez subtelną, ale zaznaczającą swoją obecność elektronikę. Czy formuła ta nie przypomina wam czegoś? Odejmując od tego elektronikę mamy niejako przedłużenie melancholii rodem z Nagiego instynktu. Omawiana tu praca nie zakleszcza się jednak w kreowaniu konkretnego, posępnego nastroju. Zaprzęgane przez Goldsmitha środki i formy wyrazu (walczyki, jazzowo-cocktailowe wykonania) rozszerzają paletę emocji, rozładowując niejako napięcie skoncentrowane wokół głównej tematyki. Biorąc pod uwagę podwójne życie, jakie prowadzi Barney – z jednej strony kochający ojciec i mąż, a z drugiej znudzony życiem psychopata – jest to pod względem funkcjonalnym jak najbardziej słuszne. Zastanawia natomiast nanoszenie tych samych barw na inne płaszczyzny filmowej opowieści. Choć Goldsmith nie wydaje się wylewny w epatowaniu argumentem muzycznym, to nie można nie odnieść wrażenia, że stara się każdą swoją aktywność sprowadzać do wspólnego mianownika. Będzie to miało swoją rację bytu, kiedy w końcu skrzyżują się drogi Barneya i Jeffa. Niemniej w momencie, kiedy fabuła biegnie jeszcze dwutorowo jest to mało przekonujące.



Przekonująca jest natomiast ciepła liryka wypełniająca panoramę relacji Jeffa najpierw z Diane, a później z Ritą. Choć dla obu tych związków tworzone są osobne tematy, to właśnie motyw Diane zdaje się zawłaszczać najwięcej przestrzeni. Nie bez powodu zresztą, wszak zaginiona dziewczyna niczym demon z przeszłości notorycznie okupuje wyobraźnię bohatera. Bardzo wymowne jest więc happy-endowe zakończenie filmu ilustrowane jazzowym, cocktailowym aranżem tego właśnie tematu. Co ciekawe bardziej melancholijna i wyrażająca tęsknotę wydaje się liryczna figura przypisana Ricie. Goldsmith bezbłędnie odczytał tutaj postawę Jeffa, który w nowej partnerce zamyka poczucie frustracji nierozwiązaną zagadką zaginięcia Diane.

Wszystkie te emocje krzyżują się w momencie bezpośredniego starcia porywacza z ofiarą. Powstała w ten sposób osmoza melodyczna nie wydaje się jakkolwiek zaskakująca… w przeciwieństwie do muzycznej akcji wyrastającej z tematu Barneya. Nie ma jej zbyt dużo w całościowym ujęciu Zaginionej. Kluczowym momentem rewidującym spokojną naturę wspomnianej wyżej postaci jest scena porwania angażująca do palety wykonawczej bardziej agresywną elektronikę. Płaskie uderzenia, przypominające analogiczne, samplowane perkusjonalia z Pamięci absolutnej, spełniają tutaj swoją funkcję prawie że idealnie. Do pełni satysfakcji brakuje tylko większej brawury w zakresie orkiestrowego dopowiadania tych charakternych aranży. A to przychodzi dopiero wraz z finałową sceną konfrontacji ilustrowaną podręcznikowym wręcz, goldsmithowym akcyjniakiem. Jest to tym samym jeden z mocniejszych momentów dłużącego się w nieskończoność albumu soundtrackowego.



Szkoda tylko, że ta fascynacja poprzedzona jest potwornym znużeniem snującej się jak cień liryki. Choć w pracy Goldsmitha tkwi olbrzymi potencjał, to niestety, prezentacja albumowa krążka od Varese skutecznie go zabija. Zutylizowanie co najmniej 20 minut podobnych pod względem wymowy utworów z pewnością poprawiłoby ten stan rzeczy. Na pewno nie zmazałoby schematycznego i odtwórczego podejścia kompozytora do filmu Sluizera. Dlatego też ewentualny kontakt z albumem soundtrackowym polecałbym tylko tym, którzy z większą tolerancją podchodzą do każdych, nawet najmniej inspirujących tworów z repertuaru Goldsmitha.


Najnowsze recenzje

Komentarze