Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Red Dragon (Czerwony Smok)

(2002)
3,0
Oceń tytuł:
Przemek Korpus | 15-04-2007 r.

Hannibal „kanibal” Lecter przerażający, inteligentny, upiorny, błyskotliwy a przy tym doskonały pasjonat sztuki oraz wyborny smakosz człowieczego mięsa. Potwór tudzież upiorny krwiożerca w ludzkim ciele. Jego zbrodnie były niepojęte a zarazem podziw i fascynacja stały się tematem rozważań oraz psychologicznej strategii na ujęcie kontynuatorów jego przerażającego transu. Na szczęście ów przypadek to tylko fikcyjny wymysł pochodzący z bestselerowej powieści Thomasa Harrisa, który swoimi thrillerami zafascynował świat biograficzną opowieścią o Geniuszu – Demonie w jednej skórze. Oczywiście natrętni i szukający nowych ciekawych tematów producenci nie mogli przegapić takiej wyśmienitej okazji wykładając pieniądze na prawa do ekranizacji książek Thomasa Harrisa. 1986r. wykreowany przez Micheala Manna ”Łowca” (jedna z pierwszych ekranizacji z cyklu książek o Hanibale Lecterze- „Czerwony Smok” ) został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę. Świat jednak nie zauważył całego potencjału, jaki został włożony w obraz. A więc postanowiono, iż cała zabawa rozpocznie się na nowo. Odkrywczym oprawcą a zarazem głównym bohaterem został Anthony Hopkins, który do dziś jest postrzegany jako najbardziej przerażający oraz złowieszczy charakter w dotychczasowej historii kina. Powstał cykl filmów, gdzie laury zasłużenie zbierał ów w/w aktor. Wielokrotne nagradzane oskarami Milczenie Owiec czy rozczarowująca kontynuacja Hannibal Ridleya Scotta. Producenci poszli jednak za ciosem, choć troszkę spóźnieni z czasem (ze względu na wiek Hopkinsa) przedstawili pomysł na wyreżyserowanie kolejnej części tworząc tym samym trylogie. Powielając w większości obraz czy też niektóre kwestie dialogów z filmu Manna powstał prequel o nazwie Czerwony Smok. Komputerowo odmłodzony Hopkins wcielił się ponownie w swą najbardziej rozpowszechnioną i intrygującą postać kinową w thrillerze Bretta Ratnera. Twórca zrealizował bardzo sprawny oraz potęgujący napięcie obraz nadając odpowiedniej świeżości całemu przedsięwzięciu. Dzięki temu powstały film napiętnowany został odpowiednim dynamizmem i zawrotną intryga, a co za tym idzie mógł podobać się zgromadzonej w kinowych salach widowni (Wszechwładni producenci docenili komercyjny sukces Czerwonego Smoka i w planach ma ponoć powstać już prequel całej historii opowiadający o wczesnym życiu i demoralizacji niedoszłego dr Lectera).

Każda z ekranizacji różniła się klimatem, atmosferą swą złowrogą mrocznością. Nie inaczej sprawa przedstawiała się w dokonaniu inscenizacji muzycznej wszystkich projektów. Milczenie Owiec Howarda Shore’a osnute ponurą, a zarazem ilustracyjną partyturą, gdzie prym wiódł ciężki underscore, oraz finezyjna, a zarazem niebanalna dla gatunku posępna estetyka Zimmera (jak dla mnie pozbawiona ikry(napięcia) stanowiły pierwsze dwie oprawy muzyczne. Trzecim kompozytorem został ku mojemu zaskoczeniu, Danny Elfman (reżyser Brett Ratner, przy poprzednich projektach współpracował raczej z Lalo Schifrinem, który nota bene dyryguje orkiestrą w pierwszych aktach filmu). Szczerzę mówiąc moje obawy sięgały zenitu. Nie kojarzyłem Elfmana przy projektach tego rodzaju. Nie bardzo potrafiłem sobie wyobrazić styl tego kompozytora, który mógł doskonale harmonizować się z dziełem Ratnera. Jednak Elfman potrafi zaskakiwać i to bardzo pozytywnie. Znużony ciągłymi projektami przy poszukiwaniu stosownych motywów przewodnich w partyturach do komiksów, muzyk zrealizował suspensowe dzieło charakteryzujące się olbrzymią dawką brawurowych i niezwykle impulsywnych nut. Nut, które swą nowatorską dźwięcznością z powodzeniem mogłyby dać przykład, w jaki sposób stworzyć współczesną, atrakcyjną oprawę do wszelakiego gatunku thrillerów czy horrorów.

Producenci montując album, zaniechali typowej konwencji organizacji soundtracku. Na wstępie nie usłyszymy jak to przeważnie miało miejsce mocnego Main Title. Zapewne wymusił to prolog filmu, gdzie kompozytor stworzył bardzo klimatyczne i interesujące motywy rozbite na dwa tracki poprzedzające Main Title. Każdy z utworów cechuje niejednolity dobór stylu, który przeważnie ma charakter eksplodującego muzycznego melanżu. Tak, więc charakterystyczne dla Elfmana pojawiające się niskie pasaże skrzypiec przy okrasie twardo przygrywających dęciaków czy nietuzinkowej elektroniki, która idealnie dopasowuje się do melodii. Zaletą tej płyty jest jej demonizm (niezgłębiona, mefistofeliczna tajemniczość), który wpływa na nasze umysły, skutecznie potęgując poczucie otaczającego nas zewsząd muzycznego zła. W kompozycji pełno maniakalnych, instrumentalnych rozwiązań, których nuty grzmią z furią, dzikością czy nawet obłędem. Przy tym wszystkim Elfman nie tworzy nam sztampowatej dla horrorów anarchii dźwięków, muzycznego nieładu. Wszystko jest tu w specyficzny sposób uporządkowane, dzięki czemu nie musimy się martwić o oporną słuchalność. Całość brzmi bardzo wyrafinowanie, płynnie z dobrze spisującą się rytmiką. Oczywiście nie nie jest to praca idealna, choć w moim odczuciu Elfman zbliża się do perfekcjonizmu (bynajmniej nie chodzi mi tutaj o oryginalność, a raczej o styl). Dla niektórych wprawdzie nie do przejścia może się okazać charakterystyczny dla gatunku underscore, którego jednak nie da się uniknąć kreując muzykę pod tego typu obraz. Porównując płytę z poprzednimi soundtrackami trylogii, kompozycja Elfmana asymilowała sobie z nich to, co najlepsze. Z jednej strony ponurą, złowrogą mentalność albumu Shore’a, z drugiej zaś klasyczny wydźwięk pracy Zimmera. Jedyne, do czego tak naprawdę można się przyczepić to kulejąca oryginalność. Nie ma tu nowatorstwa, odkrywczości, czy zaskoczenia. Wszystko w tradycyjnym stylu, możliwe, że Elfman mając małe doświadczenie bał się eksperymentowania. Nie jest on niestety rutyniarzem w tej dziedzinie, choć zapewne doświadczenie zdobyte na polu mrocznych ekranizacjach komiksowych sprawiły, iż na pewno nie można go nazwać żółtodziobem. Dowodem na o może być finalna suitka, bardzo efekciarskie, tudzież pokazowe zakończenie całego 54 minutowego albumu.

Czerwony Smok Eflmana, to jedna z udanych i na pewno atrakcyjnych partytur w swoim rodzaju, którą z czystym sumieniem możemy zaliczyć do dzieł udanych. Nie jest to muzyka łatwa, lecz patrząc na ten niezwykle mało elastyczny oraz mało kreatywny gatunek(horror/thriller) album kompozytora staję się jedynym z jaśniejszych casusów wśród tony zalewającej nas słabizny.

Najnowsze recenzje

Komentarze