Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Blake Neely

DC’s Legends of Tomorrow

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 13-09-2016 r.

Z wielkim zniecierpliwieniem czekałem na ten serial. A wszystko dzięki fajnemu wprowadzeniu w jednym z crossoverowych odcinków periodyku The Flash. Przygody Barry’ego Allana zazębiły się wówczas z historią garstki bohaterów i złoczyńców, którzy jednoczą siły w pokonaniu arcygroźnego przeciwnika – Vandala Savage’a. Zarysowana w ten sposób koncepcja miała mieć później swoje przełożenie w solowym widowisku – w serialu DC’s Legend sof Tomorrow zapowiadającym nie tylko naszpikowaną efektami akcję, ale i (a może przede wszystkim) interesujące tarcie charakterów. O ile więc z tym pierwszym nie było większych problemów, bo za całością stał solidny budżet, o tyle ukierunkowanie komiksowej historii na odarte z banału opowiadanie okazało się dla twórców barierą nie do przebrnięcia. Wina niekoniecznie leżała po stronie obsady, choć w niektórych przypadkach (Hawkgirl, Rip Hunter) należałoby zastanowić się nad ponownym castingiem. Najbardziej dokuczliwym uwiądem tej produkcji okazał się pisany na kolanie scenariusz stale odwołujący się jednego wątku. Nie po raz pierwszy zresztą produkt sygnowany logiem stacji CW zniechęca swoją miałką fabułą. Pozostałe seriale z tzw. „arrowverse” równie ochoczo, co bezkrytycznie zaglądają na karty graficznych powieści Domu Pomysłów. Media wizualne rządzą się jednak swoimi prawami, a w czasach ustawicznego dążenia do realizmu – nawet wśród komiksowych adaptacji – serial Legends of Tomorrow jawi się jako dziecinna rozrywka, do której należy podejść z większą dozą rezerwy. Ale i ona nie uchroni widza przez licznymi rozczarowaniami treścią i stale powracającym pytaniem o sens kontynuowania tej przygody. Jednakże patrząc na słupki oglądalności w Stanach Zjednoczonych, można założyć, że tamtejsza widownia dosyć dobrze znosi smagania biczem prostolinijnego przekazu. A co mnie zatrzymało przy tym periodyku? Z jednej strony chęć „ogarnięcia” całego, serialowego uniwersum DC, a z drugiej świetnie wyeksponowana i wykonująca tytaniczną pracę, ścieżka dźwiękowa.

W przeciwieństwie do marvelowskich decydentów, włodarze Warner Bros i stacji CW z większym poszanowaniem zdają się podchodzić do muzycznego zaplecza komiksowych adaptacji. Od wielu bowiem lat niepodzielnie rządzą tu ludzie obracający się w kręgu Hansa Zimmera, co w przypadku kinowych produkcji zawsze jest powodem do licznych kontrowersji. Nieco mniej szumu towarzyszy tworzeniu ilustracji do telewizyjnych periodyków, mimo że takowe trafiły w ręce dalszego współpracownika Niemca. Blake Neely dosyć przypadkowo obarczony został tym karkołomnym zadaniem, bo wszystko zaczęło się wiele lat temu, kiedy producent Greg Berlangi zaproponował kompozytorowi stworzenie oprawy muzycznej do pilota nowego serialu stacji CW – Arrow. Sukces tego periodyku uruchomił lawinę kolejnych angażów, wśród których najbardziej znamiennym był udział przy tworzeniu ścieżki dźwiękowej do Flasha. Skoro więc właśnie w drugim sezonie przygód sprintera zaczęła się rodzić tytułowa „legenda” dziewiątki bohaterów, Blake Neely niejako postawiony został przed faktem dokonanym. Skonstruowana wówczas paleta tematyczna oraz stylistyczne kontury ilustracji, były pewnego rodzaju zobowiązaniem do wskoczenia i na ten powoli rozpędzający się wózek.

Perspektywa przełożenia tych koncepcji na całą serię była dla widza/słuchacza bardzo kusząca. I już pilotażowy odcinek udowodnił, że mimo ciążących na Neelym obowiązków, jest on właściwym człowiekiem na właściwym stanowisku. Bez względu na ograniczenia budżetowe był on w stanie stworzyć barwną i porywającą ilustrację, której największym atutem jest łatwo wpadająca w ucho, muzyczna akcja. Nie byłoby to możliwe bez elektryzującej tematyki przypisanej dwóm stronom konfliktu. Teoretycznie na pierwszy plan wysunąć się powinien motyw legendarnych herosów, ale anonimowy charakter tego post-zimmerowskiego anthemu rozmył się w gąszczu podobnych gatunkowo tworów. Inicjatywę przejęła więc charakterna melodia skojarzona z głównym przeciwnikiem podróżników w czasie – Vandalem Savagem. Apokaliptyczny ton, w jakim została ona skonstruowana, uruchomił cały szereg atrakcyjnych dla słuchacza zabiegów, z chóralnymi partiami na czele. A w połączeniu z patetyczną wymową motywu bohaterów powstała interesująca mikstura rozlewająca na karty partytury sporo wigoru. Nie obyłoby się to bez pewnych urozmaiceń w zakresie instrumentarium. Obok syntetycznej orkiestry i elektronicznych tekstur pojawiły się bowiem perkusje i gitary elektryczne nadające ścieżce dźwiękowej bardziej drapieżnego wyrazu. I choć swoje funkcje spełnia ona należycie, to za tą fasadą atrakcyjnego słuchowiska nie kryje się bogata w treści opowieść. Partytura rozprawia się bowiem z bohaterami i ich bagażem doświadczeń po macoszemu – najczęściej je ignorując lub zbywając jakąś ckliwą liryką. Asekuracyjne podejście kompozytora można co prawda tłumaczyć miałkim zapleczem dramaturgiczno-charakterologicznym widowiska. Tytułowe postaci wydają się jakimiś ludzikami z plasteliny uginającymi się pod ciężarem fabularnych ekscesów. Ciężko jednak wybaczyć obojętność względem miejsc i epok w jakich swoją batalię toczą Rip Hunter, Atom, Firestorm, White Canar, Chronos, Captain Cold i para uskrzydlonych wojowników: Hawkgirl oraz Hawkman. Neely dokonuje tylko niezbędnych stylizacji nie omieszkując przy tym odnosić się do utartych w Hollywood schematów. Wszystko to ma prawo umknąć widzowi, który całą swoją uwagę kierował będzie na rozpisane z niemałym rozmachem utwory akcji. I to one są siłą pociągową ścieżki dźwiękowej, swoistego rodzaju znakiem towarowym godnie konkurującym ze sferą wizualną.

Kiedy La-La Land Records przejęło inicjatywę w kwestii wydawniczej soundtracków do seriali DC, tylko kwestią czasu było pojawienie się stosownego albumu z selekcją muzyczną DC’s Legends of Tomorrow. Niewiadomą była natomiast forma w jakiej ten score się ukaże i czy spełni wysokie oczekiwania fanów. Cieszy fakt, że wydawcy wraz z kompozytorem nadzorującym montaż albumu, tak jak w przypadku drugiej serii The Flash, ograniczyli się tylko do jednego krążka, szczelnie wypełniając go najbardziej nośnymi fragmentami. Nie uchroniło to jednak odbiorcy przed sporym zawodem faktyczną jakością podziewanej w serialu muzyki. Budżetowe wykonanie dało się tej pracy szczególnie mocno we znaki. Jest to oczywiście pokłosiem bardziej wylewnego wykorzystania samplowanych dęciaków, a te, jak doskonale wiemy, są najbardziej „oporne” na naturalne odzwierciedlenie za pomocą MIDI. Przełykając tę gorzką pigułę natrafimy na kolejne trudności oscylujące wokół wspomnianej wcześniej monotematyki. Legends of Tomorrow to teatr dwóch aktorów rozprawiających się samodzielnie z całą sztuką. Choć w tle wiją się jacyś „melodyjni” statyści, to nie mają oni większego wpływu na całokształt przedstawienia. Dosyć lekkostrawnego i niezobowiązującego jeżeli weźmiemy pod uwagę architekturę wykonania.



Krążka od La-Li nie słuchałem na bezdechu. W gruncie rzeczy poziom mojego zaangażowania uzależniony był od muzycznych rejonów, jakie odwiedzałem. Znając serial nie trudno odgadnąć, że kluczem była tu odcinkowa chronologia kształtująca nierówny poziom słuchowiska. I takim właśnie nierównym startem rozpoczynamy wędrówkę po materiale płytowym. Zamiast suity rozprawiającej się z tematem przewodnim, to od razu stawiany jest przed nami fragment ze sceny otwierającej serial. Podporządkowując się filmowej rzeczywistości, London 2166 / Set a Course radzi sobie z wąskim arsenałem tematycznym dosyć przeciętnie. A takowy kieruje naszą uwagę w stronę ponurej wizji świata podbitego i zniszczonego przez Vandala Savage’a. Minorowa fanfara odmierzana rytmem narkotycznych uderzeń w kotły, odsłania tylko małą cząstkę potencjału tematu tego złoczyńcy. Tematu, który w dalszej części albumu jeszcze nieraz zabłyśnie świetnym aranżem – zupełnie jak melodia skojarzona z tytułowymi bohaterami.



Wydawać by się mogło, że od tego momentu porwani zostaniemy w wir niczym nieskrępowanej przygody. Nic bardziej mylnego. Proponowane przez producentów utwory starają się ukazać wiele odcieni partytury, czego przykładem może być progresywnie budowany, patetyczny hymn w You Are Legends lub liryczne Lie oraz Destinies o melancholijnym wydźwięku. Nie brakuje również momentów o większym ładunku dramaturgicznym, całkiem fajnie wyeksponowanych w zderzeniu z filmową rzeczywistością. Wśród takowych na pierwszy plan wysuwa się scena poróżnienia dwóch mężczyzn transformujących do postaci Firestorma (Martin Sends Jefferson Away), a także znamienny fragment zdrady dokonanej przed dowódcę drużyny herosów (Rory Betrays, Snart Handles Him).


No ale nie oszukujmy się. Po tę płytę sięga się głównie dla muzycznej akcji, która w serialu błyszczy na potęgę. Na płycie ma prawo męczyć, tak monotematyką, jak i formą wykonania. Nie zawsze są to samplowane, orkiestrowo-chóralne frazy. I całe szczęście, bo taka konfiguracja szybko wyczerpałaby potencjał dwóch, stanowiących trzon partytury, melodii. Czasami kompozytor wchodzi w skórę szeregowego odtwórcy stylistyki RCP, dorzucając do palety wykonawczej perkusję oraz gitary, jak to miało miejsce w przypadku Boarding the Waverider / Back in Time. Takie granie może znaleźć tyle samo zwolenników co przeciwników, więc najlepszy wydaje się tutaj zdrowy status quo między współczesnymi, rockowymi brzmieniami, a „apokaliptycznymi” w wymowie aranżami tematu Vandala. Szukając takich rozwiązań nasza uwaga powinna kierować się w stronę Nuclear Missile Sale albo Russian Problems. Narzucona tu przez Blake’a metodyka królowała będzie niemalże do ostatnich chwil spędzonych nad albumem. Oczywiście im bliżej nam do końca, tym większej ulega to wszystko intensyfikacji. Niestety wraz z nadmiarem bodźców i treści przychodzi również zmęczenie. Dlatego też większego wrażenia nie zrobią już Hawkgirl Fights Savage, Atom Fights Leviathan albo At the Oculus / Cold Hard Sacrifice. Z pewną dozą wdzięczności przyjmiemy zatem snujący się, nieco underscoreowy Escape the Time Masters.



No i chyba najbardziej pożądanym, choć deficytowym towarem tego soundtracku są wszelkiej maści epokowe i kulturowe stylizacje. Serial jest areną, gdzie takich muzycznych rozgrywek można było przeprowadzić bardzo wiele. Album koncentruje się jednak tylko na jednej – na westernowym pastiszu w całkiem fajnie skonstruowanym The Magnificent Eight. Szkoda, że ten potencjał nie został należycie wykorzystany.



Niestety takie wrażenie pozostaje długo po zakończeniu przygody z albumem. Przygody, która w trakcie wertowania topornego serialu zapowiadała się bardzo obiecująco. Niestety nie zawsze pozbawiona swojego kontekstu ścieżka dźwiękowa jest w stanie obronić się sama. Nawet restrykcyjna selekcja i odpowiedni montaż nie uchronił tej kompozycji od demonów budżetowego wykonawstwa i niezbyt dużego zróżnicowania w zakresie tematyki. Album od La-Li traktuję więc jako pewnego rodzaju rozczarowanie i tylko lichą rozrywkę. A spośród wszystkich soundtracków serialowego uniwersum DC będzie to zdecydowanie najmniej chętnie słuchany produkt.

Inne recenzje z serii:

  • The Flash vs. Arrow
  • The Flash (season 1)
  • The Flash (season 2)
  • Supergirl
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze