Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Moniker

Hunt for the Wilderpeople

(2016)
4,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 18-09-2016 r.

Filmem Hunt for the Wilderpeople Taika Waititi potwierdził, że obok Edgara Wrighta należy do najlepszych współczesnych twórców komedii. Twórców, którzy komizm potrafią uzyskać nie tylko trzymając się scenariusza i licząc na komediowy talent aktorów, ale także samymi ujęciami, pracą kamery, montażem, czy właściwym doborem ścieżki dźwiękowej. Podobnie jak o Wrighta, tak o Waititiego upomniało się także Hollywood, ciekawe czy Nowozelandczyk wytrzyma sztywne, producenckie reguły przy trzecim Thorze dłużej niż Brytyjczyk zdzierżył przy Ant-Manie, pozostawiając ostatecznie resztki swej wizji do realizacji komu innemu.

Póki co Waititi, po znakomitym Co robimy w ukryciu -udawanym dokumencie o współczesnych wampirach, wraca do tematyki i klimatów typowych dla Nowej Zelandii, które tamtejsi sami określają jako ‘kiwi’. Hunt for the Wilderpeople to jego adaptacja popularnej w tamtym rejonie książki Barry’ego Crumpa Wild Pork and Watercress opowiadającej o maoryskim chłopcu-sierocie i starym traperze ukrywającymi się miesiącami przed władzami w nowozelandzkim buszu. Podobnie jak w jednej z wcześniejszych produkcji Waititiego – Boy – obok szalonego humoru, galerii zwariowanych postaci i nawiązań do współczesnej popkultury, nie brakuje też ciepła, melancholii i odrobiny tematyki społecznej. Tutaj mamy też trochę familijnej przygody, piękne plenery i już nieco większy budżet pozwalający na takie sekwencje jak będący pastiszem finału Thelmy & Lousie samochodowy pościg.

W swym pełnometrażowym reżyserskim debiucie Orzeł kontra rekin reżyser skorzystał z usług muzycznego zespołu, grającego na co dzień indie rock, The Phoenix Foundation (tak, nazwa zaczerpnięta z MacGyvera). Współpracował z nim jeszcze przy wspomnianym Boyu a teraz niejako znów do niego wrócił, choć oficjalnie… niby nie. Pod oryginalną ścieżką do Hunt for the Wilderpeople podpisało się bowiem trio Lukasz Buda, Samuel Scott i Conrad Wedde. Jednak właśnie ta trójka założyła The Phoenix Foundation, ale dziś skład tego zespołu jest już nieco szerszy, więc może tylko na potrzeby filmu Waititiego trzech Nowozelandczyków (ten pierwszy to chyba swojskiego pochodzenia, patrząc po imieniu i nazwisku) przyjęło nazwę Moniker.

Trudno powiedzieć na ile wynikało to ze względów finansowych, a na ile z przyjętych przez reżysera i muzyków koncepcji, ale twórcy pozostali głównie przy instrumentarium typowym dla muzyki pop-rockowej, aczkolwiek skupiając się głównie na brzmiącej staroświecko elektronice (gitary i perkusja też się pojawiają, ale dużo, dużo rzadziej). Wprawdzie akcja powieści rozgrywa się w latach 80., jednak reżyser przeniósł ją w czasy współczesne, stąd retro-brzmienia nie były tutaj aż tak oczywiste. Skądinąd sam początek albumu (i filmu) zdaje się trochę przeczyć temu co napisałem powyżej, bo znakomite Makutekahu choć także korzysta z syntezatorów, to zwraca na siebie uwagę przede wszystkim partiami wokalnymi. Raz żeńskie, raz męskie głosy wyśpiewują teksty to w łacinie, to w jakimś zapewne maoryskim dialekcie, podkreślając tym samym nie tylko pochodzenie bohaterów, ale i niejako całej Nowej Zelandii, będącej w jakimś stopniu miksem napływowej kultury anglosaskiej z maoryskim folklorem.

Już jednak kolejny utwór na płycie rozpoczynają elektroniczne bity przywodzące na myśl stare ścieżki Johna Carpentera, choć w miarę dokładania kolejnych brzmień: perkusji i następnych syntezatorów, utwór zdaje się iść w bardziej łagodne, tajemnicze klimaty, jak znalazł do nocnej wędrówki miejskiego chłopaka po nowozelandzkim buszu. Zbliżone obrazki przychodzą na myśl także przy kolejnym i paru innych kawałkach, przepełnionych mistyczną elektroniką czy tajemniczymi syntezatorowymi teksturami. Rzadko dziś słyszy się takie ilustracje, a podobnej muzyki można doszukiwać się w takich ścieżkach jak Piknik pod wiszącą skałą, Szmaragdowy las czy w różnych elektronicznych kompozycjach z kina lat 80. spod znaku przygody czy nawet fantasy (moroderowska część ilustracji do Niekończącej się opowieści na przykład).

Jako, że to komedia i że jak wspomniałem we wstępie, Taika Waititi umie korzystać z muzyki do budowania komizmu, tak naprawdę większość utworów ma tu do spełnienia w mniejszym lub większym stopniu taką właśnie rolę. Nie zawsze to słychać na płycie, ponieważ jak wiadomo najlepsza parodia jest odgrywana na poważnie. Stąd Horseriding może brzmieć jak mistyczna elektronika „na serio” ale gdy słyszymy ją w scenie gdy bohater z zafascynowaniem przygląda się nastoletniej dziewczynie na koniu (slow motion, ujęcie pod słońce), wiemy że jej celem jest świadomie przejaskrawianie kontekstu.

Oprócz tego, mamy na ścieżce utwory o wyraźnie lżejszym, czasem nieomal chill-outowym charakterze, no i wreszcie, bardzo uproszczone w warstwie tekstowej, ale mocno zakorzenione w filmowym scenariuszu piosenki. Wprawdzie Taika Waititi korzysta też ze znanych utworów nieoryginalnych (Nina Simone, Leonard Cohen… jak również m.in. Carol of the Bells), świetnie wplatając je w kontekst ekranowych wydarzeń, jednak piosenki tria Moniker absolutnie nie dają się im zepchnąć na drugi plan. Łagodne, spokojne i bardzo przyjemne Ocean Blue i Are You Lost? może jeszcze nie zwracają na siebie tak mocno uwagi, ale bardziej idąca w stylistykę lat 80. Milestone 2 (Skux Life) w scenie końcowego pościgu trudno przeoczyć. Najbardziej charakterystyczna pozostanie chyba jednak ta najśmieszniejsza: Ricky Baker Song. Wprawdzie jej wersja z utworu numer cztery na album wepchnięta jest trochę nieszczęśliwie, bo jest to aranż żywcem wzięty z filmu, w wykonaniu aktorów z zamierzonymi niedoskonałościami w warstwie wykonawczej. Bez znajomości kontekstu może nieco irytować i chyba lepszym pomysłem byłoby wrzucenie go na sam koniec. Tam jednak umieszczono wersję z napisów końcowych, wykonaną już przez zespół Moniker. Niby prosty, banalny song, a jak cieszy.

Podsumowując wywód nad dokonaniami panów Budy, Scotta i Wedde’go warto podkreślić jeszcze duże zróżnicowanie tematyczne, o ile tak można to określić. Praktycznie każdy utwór (z jednym jedynym wyjątkiem w postaci piosenki dla Ricky’ego Bakera) to kompletnie inna muzyczna idea, inny motyw, co w moim odczuciu jeszcze podnosi wartość samego albumu. Obniża ją pewnie nieznacznie fakt, że część muzyki ma bardziej atmosferyczny, niż tonalny charakter, że część wypada lepiej w kontekście niż bez jego znajomości, no i że mamy trochę krótkich kawałków. Trudno jednak mówić o jakimś muzycznym „planktonie” skoro wszystkiego jest raptem 19 utworów i nieco ponad 40 minut muzyki, czyli jak w dawnych (dobrych) czasach, gdy nie wydawano 70-, 80-minutowych ilustracji. Ostatecznie otrzymujemy więc bardzo przyjemny, taki zwyczajnie „fajny” album, obstawiam że jedną z lepszych komediowych ścieżek AD 2016. Z jednej strony trudno mówić, by był to soundtrack szczególnie oryginalny, inspiracje brzmieniami lat 80. są nadto oczywiste, z drugiej strony dziś ze świecą szukać takiej ilustracji i warto podkreślać jej „zżycie” z obrazem. To najlepsza póki co ilustracja do filmu Taiki Waititiego i jak najbardziej godna polecenia – choć w pierwszej kolejności w zestawieniu ze znakomitym filmem.

Najnowsze recenzje

Komentarze