Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Project X (Projekt X)

(2001)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-09-2016 r.

Szczegółowa, chronologiczna przeprawa przez filmografię Jamesa Hornera pozwala dokładnie prześledzić ewolucję warsztatu tego nieodżałowanego, wielkiego kompozytora. Ale poza wieloma wspaniałymi odkryciami jest to również pole do irytacji związanej z kreatywnością Amerykanina, a dokładniej z systematycznym utylizowaniem tych samych schematów. Odkrywaniu tych wszystkich detali i niuansów towarzyszy poznawanie na nowo doskonale już znanych prac. I tak oto, gdy pewnego razu zatrzymałem się na roku 1987 – swoistego rodzaju antrakcie w wypełnionym po brzegi terminarzu Amerykanina – moją uwagę przykuł dosyć niepozorny obraz. Ów widowisko było chwilą oddechu przed kolejną porcją obiecujących angaży…



Project X opowiada o młodym szympansie Virgilu, który po roku pracy z psycholożką Teri, trafia pod „opiekę” armii. Okazuje się, że gromadzone tam zwierzęta wykorzystywane są do eksperymentu mającego sprawdzić reakcje pilotów w warunkach bojowych… po otrzymaniu dużej dawki promieniowania. Do placówki zesłany zostaje również niepokorny, młody żołnierz, Jimmy, który stopniowo odkrywa przerażającą prawdę o losie szympansów. Postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce. Brzmi troszkę znajomo? Nie dziwne, że będą tu skojarzenia z wypuszczonym rok wcześniej filmem Link, który w równie komediowo-dramatycznej otoczce pochylał się nad kwestią inteligencji małp. Widowisko Kaplana wydaje się jednak bardziej stonowane i skupione na motywie bezsensownego wykorzystywania inteligentnych stworzeń. Także na tematyce więzi między człowiekiem a zwierzęciem. I nie sposób nie odnieść wrażenia, że ludzkie kreacje stanowią tu tylko pretekst do kierowania sympatii widza w stronę poddawanych eksperymentom szympansów.



Czy James Horner mógłby przejść obojętnie obok tak barwnego i nasyconego emocjami dzieła? Biorąc pod uwagę intensywny początek kariery nie byłoby w tym nic dziwnego. Obraz Kaplana wydawał się jednak kuszący, szczególnie, że nawiązywał do wątku jakże bliskiego sercu Hornera – do wątku latania. Wielopłaszczyznowa wymowa Projektu X kazała na niego spoglądać nie tylko jako na dramat z elementami humorystycznymi. Bohaterowie przeżywali również chwile grozy, a całość opowiadania poruszała się na granicy nauki i fantastyki. Gdy dorzucimy do tego delikatnie konturowane wątki romantyczne, wtedy przed nami wyrasta idealne pole do hornerowskich eksperymentów w tak lubianym przez niego procesie poszukiwania muzycznych barw. Jak bardzo intensywne i brzemienne w skutkach były to poszukiwania, przekona się ten, kto sięgnie po widowisko Kaplana. Już na wstępie stawiana jest przed nami mieszanka ciepłej w wymowie liryki z podkręcającymi tempo perkusjonaliami. W pierwszych kilkudziesięciu minutach filmu muzyka stara się zwrócić uwagę widza na delikatne, niewinne usposobienie małpiego bohatera, Virgila. Nie odcina się tym samym do ważnych w jego życiu zmian: beztroskę z piękną Teri zastępuje hermetycznie zamknięte laboratorium wojskowe. Dopiero odkrycie prawdy o naturze tych eksperymentów uwalnia cały szereg suspensowych, bardziej drapieżnych form wyrazu, przywołujących na myśl wiele poprzednich partytur Jamesa. Kompozytor z powodzeniem wprowadza tu również kilka niuansów, które w kolejnych latach na stałe zagoszczą w jego warsztacie. Wydaje się więc, że od strony koncepcyjnej i funkcjonalnej wszystko w Project X działa tak, jak powinno. Bardzo łaskawy wydaje się również dźwiękowy miks pozwalający bez problemu docenić rolę muzyki w filmie. Czemu więc przez prawie półtorej dekady na rynku muzycznym nie pojawił się żaden soundtrack eksponujący chociażby fragmenty tej pracy?


Ot temat zagadka. Faktem jest, że bardziej zdesperowani miłośnicy twórczości Hornera kierowali się przez lata w stronę krążącego po świecie bootlega. Strasznie topornego zarówno w jakości dźwięku jak i treści. Męczarniom tym nadała kres wytwórnia Roberta Townsona, która w 2001 roku, a w ramach nowego cyklu Varese CD Club, wypuściła na rynek kompletną, zremasterowaną wersję partytury. Wypełniony po brzegi krążek był co prawda spełnieniem marzeń wielu tysięcy fanów, ale czy z równie dużym entuzjazmem miał prawo podchodzić do niego statystyczny miłośnik muzyki filmowej? Okazuje się, że niekoniecznie. Jak w przypadku wielu polichromatycznych i wielopłaszczyznowych prac Hornera, tak i tutaj daje o sobie znać nadmiar treści. Usystematyzowanie tego wszystkiego w ramach 45-minutowego słuchowiska byłoby chyba najbardziej optymalnym rozwiązaniem. Rozwiązaniem, które z jednej strony nie odcinałoby odbiorcy od potencjału, jaki stoi za kompletną partyturą, a z drugiej nie nadwyrężałoby jego uwagi nadmiarem bodźców. Stworzenie takiego wydania nie byłoby sprawą prostą, bo w każdym z prezentowanych na krążku Varese utworów znaleźć możemy coś ciekawego. Aczkolwiek wyłapanie tego wszystkiego zależne będzie od tego, jak dużą dozą zdeterminowania wykażemy się przez całe 75 minut.



Nie trudno o to na samym początku przygody z soundtrackiem, kiedy stawiana jest przed nami z jednej strony łatwo wpadająca w ucho tematyka, a z drugiej cała masa różnego rodzaju eksperymentów. Sformułowanie „eksperyment” jest może troszkę na wyrost, wszak wielokrotnie popełniany był już na takich „organizmach” muzycznych, jak Gorky Park, Star Trek, Commando czy The Journey Of Natty Gann. Dziwna mieszanka? Kiedy spojrzymy na scenę otwierającą film, którą zdobi Main Title wcale nie będziemy zaskoczeni. Panorama dżungli uruchamia cały szereg instrumentalnych skojarzeń z afrykańską etniką na czele. Flety, grzechotki, bębny… To może nam przypominać poprzednie kompozycje Hornera oscylujące wokół tej tematyki (Uncommon Valor, Where The River Runs Black). Idylliczną atmosferę dosyć szybko przerywa zmiana lokacji na dżunglę – tym razem miejską. I tutaj w ruch idą wszystkie doskonale znane nam zabiegi, tudzież rytmiczny bit z naniesionymi nań, dysonującymi fletami. Skojarzenia z analogicznymi frazami Commando lub Red Heat będą jak najbardziej słuszne. I choć w dalszej części ścieżki dźwiękowej jeszcze kilkakrotnie powrócimy do tych form wyrazu, to jednak nie będą one zbyt aktywnym narratorem tej muzycznej opowieści.



Będzie nim natomiast temat przewodni przywiązany do głównego bohatera – małpy o imieniu Virgil. Motyw ten pojawia się już w utworze First Lesson i od razu budzi skojarzenia z romantyczną melodią skonstruowaną na potrzeby filmu Cocoon. Zasadnicza różnica w podejściu do obu idiomów melodycznych jest forma wykonania. Podczas, gdy Cocoon operował na instrumentarium smyczkowym w akompaniamencie solowej gitary, Project X stara się systematycznie utrzymywać kontakt z prowizoryczną etniką. Nie jest łatwo – szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę dynamiczne fragmenty finalnej konfrontacji – ale w większości się to udaje. Udaje się, bo Horner znalazł w shakuhachi dosyć uniwersalny środek łączący element kulturowy z filmową dramaturgią. Nie dziwne, że utwory o podwyższonym napięciu, ale nasycone potężną dawką emocji, takie jak Losing Virgil lub The Tower trzymają się tych form wyrazu. Nie tylko zresztą w przypadku tej pracy się to sprawdziło. Gdy prześledzimy dalszy przebieg kariery Amerykanina, wtedy zauważymy, jak wiele kompozycji opierał on na takich właśnie skrótach myślowych.


Nie zawsze odnajdują się one w ramach muzycznej akcji, ale przemycanie egzotyki i wszelkiej maści barwnych stylizacji zdecydowanie najlepiej wypada w zderzeniu z ciepłymi, lirycznymi teksturami. Szukając takowych, warto zatrzymać się nad utworami New Friends oraz Student Pilots łączącymi w sobie polichromatyczne aranże tematu Virgila z wieloma zabiegami dźwiękonaśladowczymi. Także i tutaj nasze skojarzenia wędrować będą do pięknych fragmentów The Journey Of Natty Gann. Abstrahując jednak od licznych stylistycznych odwołań, ciekawe wydają się inspiracje lotnicze, które popychają Hornera do tworzenia arcyciekawych ilustracji, szczególnie mocno rezonujących na wyobraźnię odbiorcy. Flagowym produktem jest tutaj Learning To Fly oraz Flying stanowiący zaczyn do podobnych fragmentów tworzonego kilka lat później Rockeetera. Dosyć łatwo zatracić się w tych barwnych, przyjemnych frazach, kiedy na horyzoncie wyrasta nam solidna porcja trzymających w napięciu, mistrzowsko rozpisanych akcyjniaków.

Także i tutaj balansujemy na styku wcześniej opracowanych formuł i nowo podejmowanych eksperymentów. Zanim jednak na dobre zanurzymy się w dynamicznych, bogatych aranżacyjnie utworach, przed nami chwila budowania odpowiedniego napięcia. Świetnie sobie z tym radzi Bluebeard’s Flight za pomocą minorowych, klimatycznych tekstur z fortepianowymi ostinatami. Jakże mogłoby również zabraknąć najsłynniejszego motywu grozy w dorobku Hornera – czteronutowca prowadzącego orkiestrę do monumentalnego crescenda.

Słuchacze oczekujący bardziej wylewnej symfoniki z pewnością częściej powracać będą do drugiej części albumu, która nie stroni od dynamicznej akcji. Począwszy od nakreślającego jej kontury The Rescue wkraczamy w zdecydowanie najmniej spokojny rejon ilustracji. Szesnastominutowy fragment opisujący scenę oswobodzenia trzymanych w laboratorium małp podzielony został na krążku od Varese na trzy utwory. Zaczynamy od suspensowego The Tower z charakterystycznymi, fortepianowymi kontrapunktami. I w miarę pogłębiania się tej muzycznej grozy intensyfikacji ulegają różnego rodzaju dysonanse. Na jeden z największych hightów partytury wyrasta swingowo-jazzowe Chimp Rumble, świetnie odnajdujące się w scenie panoszących się po laboratorium małp. Utwór ten jest o tyle ciekawy, że na jego podstawie, kilka lat później powstanie temat przewodni do kultowej ścieżki dźwiękowej z Honey I Shrunk The Kids. Z kolei Chain Reaction jest powrotem do bardziej skrupulatnego budowania napięcia i pilnowania tempa toczącej się akcji. Kulminację tej sekwencji zapewnia uderzający w bardziej patetyczny ton The Escape. Natomiast zwieńczenie całego opowiadania stoi pod znakiem lirycznych, ciepłych aranży tematu przewodniego w jednym z najpiękniejszych utworów ścieżki dźwiękowej – Flying.

Z powyższego opisu wynika, że wcale nie taki straszny ten wypchany po brzegi krążek od Varese. Ano nie straszny, choć docenienie tego tworu przychodzi dopiero po którymś z kolei odsłuchu, kiedy wszystkie smaczki kryjące się w trzewiach partytury Hornera zostaną już skosztowane. Nie bez znaczenia wydaje się również znajomość filmu, która pozwala docenić świetną komitywę kompozycji Amerykanina ze sferą wizualną. Docenienie tego, jak barwny i piękny jest to pejzaż muzyczny odbywa się również bez konieczności sięgania po toporne dzieło Kaplana. Wystarczy tylko szczypta cierpliwości i jeszcze większa doza zamiłowania do unikatowego warsztatu Hornera. Szkoda więc, że dobra w gruncie rzeczy oprawa muzyczna do Project X jest przez wielu miłośników muzyki filmowej traktowana jak mało znaczący epizod w bogatej twórczości Jamesa Hornera. Może to się zmieni?

Najnowsze recenzje

Komentarze