Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Thunderheart (Na rozkaz serca)

(1992)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 29-09-2016 r.

Nietrudno zatracić się wśród wielkich tytułów wypełniających obszerną filmografię Jamesa Hornera. Natomiast wyszczególnić pracę, o której miłośnicy muzyki filmowej zdają się już nie pamiętać, a która wywarła olbrzymi wpływ na przeobrażanie się warsztatu Amerykanina… No to jest dopiero coś! Odkrywanie na nowo tych tytułów sprawia tyle samo frajdy, co problemów w definiowaniu pozostałych, ordynarnie kopiujących te niuanse kompozycji. Niedawno zresztą pisałem o jednej z nich, tudzież o ścieżce dźwiękowej do Project X. Dzisiaj przyjrzymy się partyturze, bez której Wichry namiętności, Zaginione i Apocalypto nie byłyby tym, czym są.

Sformułowanie partytura w kontekście kameralnych, elektronicznych prac Hornera jest nieco na wyrost. I nie dlatego, że powstawały głównie na klawiszach keyboardów, ale przez wzgląd na eksperymentalny charakter samych sesji. Amerykanin wielokrotnie opowiadał o swojej fascynacji wykonywanymi w czasie rzeczywistym soundtrackami. Uważał je za nietuzinkowy produkt, który nie sposób w żaden sposób odtworzyć. Pierwsze takie próby podejmował już przy okazji tworzenia oprawy muzycznej do kryminału Michaela Apteda, Park Gorky’ego, ale większe doświadczenie w tym zakresie nabywał na przełomie lat 80. i 90. Niemniej, to właśnie współpraca z Aptedem najczęściej popychała go do odkrywania nowych horyzontów. Na rozkaz serca (Thunderheart) nie było tutaj żadnym wyjątkiem.

Film Apteda nie należy do najbardziej wymyślnych kryminałów. Opowiada historię agenta FBI, Raya Levoi, który wysłany zostaje do rezerwatu Indian w Południowej Dakocie, by pomóc w śledztwie dotyczącym morderstwa. Będąc na miejscu zderza się z kulturą swoich przodków, przechodząc swoistego rodzaju duchową metamorfozę. I nie trudno odnieść wrażenie, że cała ta kryminalna intryga wydaje się najmniej istotnym elementem filmowej opowieści. Bohater spotyka się z miejscowymi ludźmi, próbując zdobyć ich zaufanie, stawiając oczywiście na szali całą swoją karierę. Opartą na faktach historię można potraktować jako kolejną próbę rozliczania się Amerykanów z trudną przeszłością. Ale czy ten fakt jest jedynym magnesem przykuwającym uwagę widza na równe dwie godziny? Chciałoby się, aby równie silnym bodźcem była także ścieżka dźwiękowa. I choć często daje ona o sobie znać porywającymi frazami, to w szerszym ujęciu nie należy do najmocniejszych stron widowiska.

Angaż Jamesa Hornera był pokłosiem dobrej komitywy, jaką kompozytor utrzymywał z Aptedem podczas realizowania dwóch innych thrillerów – wspomnianego wcześniej Parku Gorky’ego oraz Precedensowej sprawy. Formułując swoją wizję, reżyser poprosił Hornera, aby ścieżka dźwiękowa była mieszanką mainstreamowego i etnicznego grania, odwołującego się do kultury rdzennych mieszkańców Ameryki. Kompozytor postanowił jednak pójść w nieco innym kierunku, skupiając się przede wszystkim na budowaniu nastrojów. Pozbawiona kręgosłupa tematycznego praca stała się areną, na której ścierają się elektroniczne, mroczne tekstury z indiańskimi wokalizami wtłaczającymi w trzewia tej kompozycji sporą dawkę mistycyzmu. Mieszankę tę świetnie uzupełniają przeszywające frazy na shakuhachi oraz crescenda determinowane przez świetnie rozpisane partie fortepianowe. Brzmi znajomo? Nie dziwne, wszak wykreowane tu schematy znajdą później swoje odzwierciedlenie w sztandarowych partyturach Jamesa Hornera, takich, jak chociażby wspomniane wyżej Wichry namiętności. Na rozkaz serca nie ma niestety tak dużej siły oddziaływania, a w kategoriach funkcjonalnych pozostaje tylko tłem sprawnie wywiązującym się ze swoich ilustratorskich powinności. Niestety, ścieżka dźwiękowa w żaden sposób nie pretenduje do miana aktywnego narratora, pojawiając się tylko w wybranych scenach – skojarzonych z wątkiem morderstwa, fragmentach akcji lub odnoszących się bezpośrednio do kultury Indian i duchowej przemiany głównego bohatera. Dodatkowych trudności przysparza fakt dosyć słabego miksu, który spycha muzykę na dalszy plan. Niewielkim pocieszeniem wydaje się zatem końcówka filmowej opowieści, kiedy muzyczny argument zdaje się zyskiwać na znaczeniu – zwłaszcza w kontekście dramatycznego finału, w którym Horner tradycyjnie wytacza najcięższe, emocjonalne działa.



Licha popularność tej kompozycji to nie tylko pokłosie średniej interakcji z obrazem, ale również bardzo ograniczonej dostępności do soundtracku. Ukazał się on bowiem nakładem Intrada Records pod koniec 1992 roku i dosyć szybko zniknął z magazynów tej wytwórni stając się białym kruczkiem na rynku wtórnym. Ze skomponowanej na potrzeby filmu, niespełna godzinnej ilustracji, na krążku opublikowano 44 minuty w pełni wyczerpujące potencjał tej pracy. Dosyć topornej jeżeli weźmiemy pod uwagę samą treść, ale bardzo klimatycznej i operującej na określonym zestawie emocji. Pozornie monotonny album obfituje bowiem w multum smaczków, które docenią nie tylko znawcy twórczości amerykańskiego kompozytora. Przy odpowiednim nastawieniu nawet statystyczny odbiorca może się zakochać w ascetycznej, zimnej, ale narkotycznej muzyce Hornera.


O jakiejkolwiek narracji nie ma tu większej mowy, więc do konkretów, tudzież budowania odpowiedniego nastroju przechodzimy już na wstępie albumowej przygody. Main Title odsłania przed nami większość kart, jakimi posługiwał się będzie kompozytor rozgrywając swoją dramaturgiczną partię. Jeżeli oczekujemy tu jakiejś większej brawury w gospodarowaniu środkami muzycznego wyrazu, to możemy się srogo rozczarować. Horner od samego początku dystansuje się od przesadnego urozmaicania palety brzmień. Narzucając chłodną relację z filmową treścią, stara się za pomocą minimum środków wzbudzić w słuchaczu określony zestaw emocji. A takowe oscylują głównie wokół melancholii, poczucia nieustannej grozy i kryjącej się za tym opowiadaniem mistyki. Właściwie każdy z zamieszczonych na krążku utworów mógłby przemawiać w taki sam sposób, bowiem na wielu płaszczyznach ścieżka dźwiękowa przypomina powtarzaną przez szamanów mantrę. Za pomocą kilku kontrapunktów James Hotner osiąga tutaj więcej aniżeli poprzez roszady w sferze melodycznej. Przykładem może być wspomniane wcześniej Main Title, ale i First Vision. Tyczy się to również utworów o zwiększonej dynamice.

Kreowanie pozornego chaosu jest wizytówką warsztatu Hornera z lat 80. Thunderheart ochoczo nawiązuje do tych zabiegów wynosząc je na nową, niespotykaną wcześniej płaszczyznę etnicznych wokaliz. Nie one są jednak motorem napędzającym kakofoniczną akcję. Prym wiodą tu instrumenty perkusyjne, shakuhachi oraz brutalne uderzenia w klawiaturę fortepianu nadające takim utworom, jak Jimmy’s Escape lub Run For The Stronghold, niesamowitej drapieżności. Próżno tu szukać powalających emocji, aranżacyjnego majstersztyku, melodyki i jakichkolwiek śladów muzycznej rozrywki. Score Hornera na tej płaszczyźnie rozprawia się z filmem dosyć brutalnie. Zamiast szukać jakiegoś kompromisu w kreowaniu odpowiedniej motoryki i dramaturgii, jest swoistego rodzaju antagonistą ustawicznie zaczepiającym sferę wizualną i konkurującym z nią. Ma to swój urok, choć w kwestiach estetycznych wywoływać może wiele obiekcji wśród słuchaczy ceniących sobie schludną melodykę.



Jeżeli więc takowej szukamy, to powinniśmy zatrzymać się nad utworami o charakterze lirycznym. Niewiele ich w ścieżce dźwiękowej do Thunderheart i nie wnoszą zbyt wiele ciepła do tej zimnej ilustracji, ale gdy tylko dochodzą do głosu, nie sposób przejść obok nich obojętnie. I tak też jest w przypadku The Oglala Sioux przełamujące pierwsze lody w kreowaniu fortepianowo-smyczkowej melancholii. Proud Nation oraz My People: Wounded Knee są niejako potwierdzeniem tych smutnych, refleksyjnych nastrojów. Bynajmniej muzyka Amerykanina nie odcina się od większej dramaturgii. Miłośnika Wichrów namiętności z pewnością zadziwi początek This Land Is Not For Sale. Stawia on przed słuchaczem nasyconą emocjami melodię, która w całości zostanie później przepisana na karty wspomnianej wyżej partytury. Cóż… Nihil novi, wszak Amerykanin wielokrotnie praktykował podobne zagrania.

Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie pracy Hornera, a mianowicie o walorach estetycznych miksu i brzmieniu całości. Umiejętne gospodarowanie przestrzenią przy odpowiedniej filtracji pogłosem zaowocowało imponującym słuchowiskiem separującym każdy element wykonawczy. Niestety kij ten ma swoje dwa końce, bo o ile wokalizy z perkusjonaliami i partiami solowymi na shakuhachi brzmią wybornie, to samplowane smyczki i tekstury generowane na keyboardzie wydają się najmniej efektownym elementem sceny muzycznej.

Najważniejsze zostało jednak osiągnięte. Kończąc odsłuch wcale nie miałem ochoty wracać do krzyczącego polifonią mainstreamu. Melancholijny, owiany indiańską mistyką azyl, w jaki udało się mnie zapędzić w ciągu zaledwie trzech kwadransów, okazał się dosyć przytulnym schronieniem przed ekspresyjną, barwną symfoniką, jaką wielokrotnie przemawiały partytury Jamesa Hornera. Nie jest to jednak stan, w którym chcielibyśmy pozostać na dłuższy czas. Na rozkaz serca jest bowiem pracą tak samo intrygującą i klimatyczną, co monotonną i męczącą przy zbyt częstym odsłuchu. Nie sposób natomiast przecenić roli tej kompozycji w kontekście późniejszej twórczości Hornera. Z tego też powodu każdemu miłośnikowi muzyki filmowej polecam chociażby jednorazową przeprawę przez zawartość albumu od Intrada Records. Na pewno nie będziecie żałować.


Najnowsze recenzje

Komentarze