Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jasha Klebe

Winter on Fire

(2015)
4,5
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 22-10-2016 r.

To dość przewrotne, że pomimo wszystkich narzekań na kompozytorów Remote Control Productions, często bardzo łatwo odróżnić jednego od drugiego. Nietrudno przecież wskazać różnice pomiędzy Henrym Jackmanem a Johnem Powellem. Wiadomo, kiedy kończy się Hans Zimmer, a zaczyna Steve Jablonsky. Tak samo, co wydaje się jeszcze bardziej zabawne, wiemy, kiedy dany kompozytor owej ścieżki nie skomponował. Słuchamy, i choć nie znamy autora, jesteśmy prawie pewni, że to nie pan X. Dzieje się tak z co najmniej dwóch powodów. Z jednej strony panowie zasiedlają osobne rejony filmowe. Na przykład Jackman zazwyczaj paraduje w filmach wysokobudżetowych, Pereira trzęsie animacją, a Balfe, mówiąc brzydko, odwala czarną robotę, tam gdzie zazwyczaj kompletnie nie wiadomo jaką muzykę skomponować. Po drugie, gdy każde stanowisko w muzycznej korporacji jest już obsadzone, pracownicy dorzucają 'coś od siebie’. Znają globalną strategię, ale zawsze chętnie wspomogą koncern jakimś oszałamiającym dodatkiem. Raz będzie to nieznany nikomu muzyczny efekt, gdzie indziej stary temacik, przekształcony na coś pozornie nowego, i tak dalej, i tak dalej. A jest w kim i w czym wybierać, bowiem na stronie Hans-Zimmer.com w zakładce 'composers’ litania nazwisk wydaje się nie mieć końca. W ten sposób każdy ma szanse nabrać indywidualnych cech, a co za tym idzie, my słuchacze już wiemy, że pan X to na pewno pan X.

Takim wspomagaczem, młodym wilczkiem i prymusem jest Jasha Klebe, który zanim zacznie na poważnie obchodzić się z amerykańskim kinem, najpierw proszony jest o potwierdzenie swoich umiejętności w branży produkcji dokumentalnych. Tutaj dostaje wolną rękę. Można powiedzieć w końcu, bo z RCP związany jest mniej więcej od 2011 roku, od kiedy to podpatrywał, edytował i dodawał muzykę do takich filmów jak ostatnia część trylogii o Mrocznym Rycerzu czy serial Biblia. Jego debiut na samodzielnym kompozytorskim stanowisku przypada na Winter on Fire – dokumencie o wydarzeniach na ukraińskim Majdanie, kiedy to studencki sprzeciw wobec antyeuropejskiej polityki Wiktora Janukowycza przerodził się w krwawą rewolucję polityczno-społeczną. I jest to debiut, obok którego nie można przejść obojętnie.

Oglądając Winter on Fire od razu zwrócimy uwagę, jak blisko kamera dotyka przedstawionych wydarzeń. Twórcy przechadzają się pomiędzy tłumem, notują rozmowy i uwieczniają manifestantów. Nie dość, że w tym przypadku mamy do czynienia z samoistnym, bardzo brutalnym realizmem, to jeszcze cały szereg epizodów, obejmujących najważniejsze dla protestów miejsca Kijowa, nadaje tej historii pełny wymiar filmowy. Nie jesteśmy zatem obarczeni konstrukcją przypominającą dokument przyrodniczy z reguły obfitujący w dosadne orkiestracje (George Fenton). Nie podciągniemy tego również pod kategorię dokumentów uświadamiających widza o wszechobecnych „zagrożeniach współczesnego świata”, których muzyczne podłoże stanowi ironiczno-angażująca rytmika na smyczki, patrz Armand Amar. Relacja z Majdanu zajmuje kompletnie odległy realizatorski biegun. Ma ciągłą akcję, dostarcza anonimowych bohaterów, wartości, historyczne tło, ma początek i koniec. Idealny materiał dla wielkiego muzycznego widowiska.

Jasha Klebe debiutuje bardzo charyzmatycznie, zdając sobie najwyraźniej sprawę, że pierwsze wrażenie zawsze jest najważniejsze. Nie przebierając zatem w środkach, wrzuca nas do wrzącego kotła wydarzeń od razu, w utworze numer jeden. Najpierw funduje złowrogie preludium używając dęciaków. Za chwilę dokłada elektryczną gitarę i solową partię na wiolonczele. Jest efektownie, melodia ewoluuje, ale, co intrygujące, w żadnym momencie nie tworzy pełnoprawnego tematu. Ten zaprezentowany jest w utworze czwartym, kiedy to protestujący odnajdują schronienie w monasterium (cóż za symbolika). Ten fragment, który na pewno spodobałby się Dario Marianelliemu, należy do pianina i cudownie towarzyszących mu skrzypiec. Melodia nie trwa długo, bowiem za chwile następuje mobilizacja, nadzieje tłumu ożywają, a kolejne skrzypki przyśpieszają tempo muzycznej narracji. Piąty na rozkładówce March of the Millions to pierwszy z najjaśniejszych punktów Winter on Fire. Ogólnonarodowa rewolucja posuwa się naprzód, dochodząc do ulicy Bankowej. Dumne solówki Edvina Martona wraz z niekończącym się, pięknym ostinato, prowadzą tłum. Niestety opór berkutowców jest stanowczy, wyrażony huczną liryką, która gasi cały zapał walczących. To nic straconego. Za chwilę pojawiają się nowi chętni. Chcą budować dodatkowe barykady. Klebe wobec tego zwalnia, daje pierwszeństwo romantycznemu tematowi, prawdziwemu wyciskaczowi łez, w którym nie mogło zabraknąć słowiańskiego odnośnika w postaci skrzypiec – nieskazitelną barwę sponsoruje model Stradivarius.

Dictatorship Legalized uruchamia tą ciemną stronę albumu Jashy Klebe, i nie mam na myśli strony słabszej. Aparat rządzący nie zamierza odpuszczać. Trwa pacyfikacja obywateli. Kompozycja nabiera energii. Czuć lekkie nasączenie elektroniki, ale ciągle z przewagą instrumentarium. Nie słychać, jakby kompozytor miał zamiar choćby na moment odpuścić. Z zapałem miksuje kolejne elementy układanki, puszcza oko zarówno w stronę Zimmera jak i innych kolegów. Przy tym nie pozwala sobie na choćby lekkie, niezobowiązujące poluzowanie lejców, co niechybnie prowadzi do wymknięcia się materiału spod kontroli. W końcu udaje mu się rozdzielić i zachować wyraźną granicę pomiędzy punktami na mapie przynoszącymi bezpieczeństwo, a tymi obracającymi się wokół walki.

Niestety, ścieżka do naszego dokumentu ma jedną, bardzo poważną wadę. Wadę, która przy tak fantastycznym dziele może wywoływać niepohamowaną złość. Winter on Fire to przedłużenie Oporu Jamesa Newtona Howarda, i za nic w świecie nie chce być inaczej. Podobny rys historyczny, wielki solista na pierwszym planie oraz identyczna wręcz emocjonalność. Różnicą, na korzyść Klebe, jest gatunkowość produkcji. W przypadku dokumentu takie zapożyczenie – stawiam, że Opór był tutaj temptrackiem – jest do zaakceptowania. A to z tego powodu, że głównie dzięki soundtrackowi, my, dzielni słuchacze, stajemy się świadkami transformacji filmu dokumentalnego w pełnokrwisty i rasowy hicior z czołówki box-office’u. Potwierdzeniem tego niech będzie scena, w której młoda uczestniczka zamieszek zajmuje miejsce przy pianinie, intonując Etiudę Rewolucyjną F. Chopina. Momentalnie atmosfera przybiera smutną, wojenną nutę. Muzyka diegetyczna wypiera score, a my odczuwamy delikatny dyskomfort, że oto tak wzorcowo funkcjonalna ścieżka ustępuje, nawet jeśli chwilowo, miejsca klasyce. Aż tak dosadnie to my tej tragedii najwyraźniej nie powinniśmy doświadczać. Niech będzie tak jak jest. Niech będzie RCP uaktualnione jeszcze jednym, bardzo obiecującym nazwiskiem.

Najnowsze recenzje

Komentarze