Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Dean Bradfield

Chamber, the

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-04-2017 r.

Za każdym razem kiedy gwiazda sceny popowej/rockowej zabiera się za tworzenie muzyki filmowej, w mojej głowie zapala się czerwona lampka. Jakoś większą dozą zaufania darzę wirtuozów elektronicznego asortymentu, bo w ich przypadku przynajmniej wiadomo którymi szlakami będą podążać. Twórcy popowi i rockowi nie są już tak przewidywalni. Raz zdobędą się na coś elektryzującego, by innym razem postawić przed nami zupełnie transparentną, bylejaką tapetę. I pal licho gdy odbywa się to wszystko w ramach wyćwiczonego rzemiosła. Schody zaczynają się dopiero wtedy, kiedy świeżo upieczony kompozytor filmowy zaczyna eksperymentować. I z jednym takim eksperymentem miałem ostatnio do czynienia.

James Dean Bradfield, to gitarzysta i wokalista zespołu Manic Street Preachers, który jeszcze na etapie powstawania scenariusza do filmu The Chamber, „zwerbowany” został przez brytyjskiego reżysera, Bena Parkera. Zwerbowany został oczywiście do stworzenia oprawy muzycznej. W zamyśle miał to być trzymający w napięciu, klaustrofobiczny thriller, opowiadający o grupce amerykańskich żołnierzy wynajmujących do celów zwiadowczych, cywilną jednostkę podwodną. Kiedy pilot łodzi podwodnej, Mats, poznaje prawdziwą naturę misji, dochodzi do konfliktu, czego efektem jest niefortunne utknięcie na dnie oceanu. Każda kolejna, gorączkowo podejmowana decyzja pogarsza tylko położenie grupki uwięzionych pod wodą ludzi. Wydawać by się mogło, że jest to materiał wprost idealny na trzymający w napięciu thriller akcji, ale stojący za kamerą Ben Parker nie zdołał wykorzystaj tego potencjału. Zamiast przykuwać uwagę, The Chamber najzwyczajniej w świecie nuży, a fatalna gra aktorska budzi w odbiorcy poczucie zażenowania i zmarnowanego czasu.

Po kanonadzie zachwytów, jaką Parker uprawiał na temat pracy Bradfielda we wprowadzeniu do albumu soundtrackowego, można było oczekiwać przynajmniej dobrego rzemiosła utożsamiającego się z filmowymi bohaterami i ich położeniem. Niestety niczego takiego nie stwierdzono. Oprawa muzyczna, choć aktywna od samego początku, nie rości sobie większych praw do przejmowania funkcji narracyjnych, budowania określonych emocji lub po prostu zwracania uwagi odbiorcy jakąś wymyślną stroną techniczną, czy melodyką. Niemalże cała ekspozycja głównego wątku akcji odbywa się bez jakiegokolwiek akompaniamentu. I choć pojawia się on w momencie, kiedy bohaterowie schodzą pod wodę, to nie można nie odnieść wrażenia, że jest to tylko mało istotne tło, praktycznie niezauważalne i absolutnie nic nie wnoszące do opowieści. Kiedy dochodzi do pierwszych, dramatycznych wydarzeń, oprawa Bradfielda zdaje się tylko ograniczać do funkcji metronomu, jakiegoś anonimowego tła nie mającego wpływu na dramaturgię. Pewnego rodzaju rehabilitacją jest ostatni akt widowiska, który dostarcza bardziej charakternej, wyrazistej ilustracji, wyłamującej się z ciasnych szpon elektroniczno-gitarowego, pulsującego tła. Zmiany te okraszone zostały odejściem w bardziej mainstreamowy sposób opisywania filmowej rzeczywistości. Natomiast kończące widowisko, gitarowe riffy, zakute w łatwo wpadającą w ucho melodykę, pozwalają myśleć o tej kompozycji w kategoriach dostatecznie spełniającego swoje funkcje rzemiosła.

Przeniesienie tego wszystkiego na indywidualne doświadczenie soundtrackowe przychodzi stosunkowo łatwo. Recepta jest prosta – wystarczy zupełnie zapomnieć o kontekście filmowym i dać się porwać surowej, narkotycznej muzyce, zaproponowanej przez Bradfielda. Album soundtrackowy wydany nakładem Sony Music, to optymalnie skrojone, 45-minutowe słuchowisko, które dosyć szybko przeprawia odbiorcę przez niemalże całość skomponowanego na potrzeby The Chamber materiału. Na krążku znalazły się również fragmenty, które ostatecznie w filmie Parkera nie wybrzmiał i to właśnie one zamykają krążek energetycznymi, gitarowymi frazami.



Zanim się z nimi zmierzymy, przed nami kilka niezbyt wymyślnych fragmentów, oscylujących na pograniczu ambientu i retro-elektroniki. Pulsujące, troszkę nerwowe Hawks odprowadza nas do bardziej stonowanego, klimatycznego grania w Uncertain Riptide, aczkolwiek na zagęszczenie atmosfery nie musimy długo czekać. Proces zejścia pod wodę ilustrowany jest rytmicznymi, narkotycznymi frazami Good to Go, ale diametralna zmiana nastroju przychodzi dopiero w szorstkim, ambientowym Prime Explosion Breach. Pod pewnymi względami może on przypominać to, co Steve Jablonsky stworzył na potrzeby Deepwater Horizon, choć u Bradfielda jest zdecydowanie mniej brawury w kreowaniu fantazyjnych, przestrzennych tekstur. Zapewne ma to związek z klaustrofobiczną scenerią, w jakiej toczy się akcja, więc chęć zawężenia środków muzycznego wyrazu do niezbędnego minimum jest tu wytłumaczalna. Podobnie postrzegać należy sięganie po psychodeliczne, rozciągłe frazy gitarowe, stanowiące główny element architektury ambientowej. Utwory takie, jak Red Reveals czy Desert or Depths dobrze odnajdują się w niepokojących dźwiękach wystawionej na działanie wysokiego ciśnienia, łodzi podwodnej.

Na większą wylewność w środkach muzycznego wyrazu musimy poczekać do finału, kiedy do głosu dochodzą nie tylko bardziej nerwowe, pulsujące sample, ale i piskliwe, gitarowe riffy. Przykładem jest tutaj Red Struggle ilustrujące próbę wydostania się z łodzi. Największą uwagę skupiają jednak ostatnie cztery kawałki na albumie soundtrackowym. Chwytliwe melodie w Alice Endless Ocean oraz Depth Charge zdobią napisy końcowe, ale na nich bynajmniej nie kończymy przygody ze ścieżką dźwiękową do The Chamber. Chwila refleksyjnego, troszkę niespokojnego grania w Gathering Riptides, no i wracamy do rockowego grania w wieńczącym krążek Depth to Floatation. Jest to utwór, który ostatecznie (w takim kształcie) nie wybrzmiał w filmie Parkera. Wielkiego szału nie robi, ale i nie stanowi jakiegoś regresu względem wcześniejszych, klimatycznych fragmentów.



I tak w sumie należałoby podsumować całe to muzyczne doświadczenie. Szału nie robi, ale i nie jest jakimś truchłem, o którym zechcemy jak najszybciej zapomnieć. Po raz kolejny warto podkreślić, że aby czerpać przyjemność ze słuchania tego elektroniczno-rockowego miszmaszu, nie potrzebujemy kontekstu filmowego. A biorąc pod uwagę, że jest on po prostu słaby, może warto skupić się na samym albumie, który z pewnością znajdzie amatorów wśród miłośników takich eksperymentów.


Najnowsze recenzje

Komentarze