Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Fate of the Furious, the (Szybcy i wściekli 8)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-04-2017 r.

Gigantyczny sukces franczyzy Szybcy i wściekli nie zrodził się z dnia na dzień. Początki były nieśmiałe, a i zdarzył się moment, kiedy dotykała ona dna (Tokyo Drift). I tylko upór kilku osób wpłynął na decyzję kręcenia kolejnych części. Coraz większy budżet z proporcjonalnie rozrastającą się obsadą, sprawiły, że filmową serią zaczęło interesować się coraz większe grono odbiorców. Oczywistym apogeum była tragiczna śmierć Paula Walkera, która (czy chcemy to przyznać, czy nie) była dźwignią marketingową Furious 7. Gigantyczne zyski zanotowane przy okazji spektakularnego rajdu po światowych kinach, otworzyły zupełnie nowe możliwości, czego wyrazem była zapowiedź aż trzech kontynuacji. Pytanie tylko, czy po siedmiu odsłonach, seria ta ma jeszcze coś ciekawego do zaoferowania?

Wyniki sprzedaży Szybkich i wściekłych 8 (The Fate Of The Furious) mówią chyba same za siebie. Abstrahując od całkowicie nieprzewidywalnego rynku chińskiego, który z wielkim namaszczeniem podchodzi do filmów z Vinem Dieslem w roli głównej, trzeba przyznać, że obraz Gary’ego Graya, to kawał solidnej rozrywki. Połączenie heist movie z nieustanną akcją w stylu Mission Impossible, a wszystko to przy akompaniamencie doborowej obsady, pięknych samochodów i szybkich kobiet… Ot idealna formuła na sukces! W przeciwieństwie do poprzednich odsłon, Szybcy i wściekli 8 mają jeszcze jeden atut – ciekawie zarysowaną fabułę z tak uwielbianym przez widzów wątkiem zdrady. Wszystko rzecz jasna ubrane w banalne, okrągłe zdania, które wkładane w usta bohaterów brzmią nie mniej absurdalnie, jak ich wyczyny. O ile więc do tego filmu podchodzić będziemy z dużą rezerwą i szczerą chęcią zanurzenia się w soczystej rozrywce, o tyle będzie on doskonałym remedium na szarzyznę naszej codzienności. Czego więcej oczekiwać od tego typu kina? Chyba tylko dobrze wkomponowanej w tło muzyki.

Już od pierwszej odsłony tej motoryzacyjnej ekstazy, największą uwagę skupiano na budowaniu dynamiki i quasi-teledyskowego klimatu. W tworzeniu tego wszystkiego potrzebne były rzecz jasna łatwo wpadające w ucho melodie i to najlepiej z repertuarów topowych artystów sceny pop, hip hop i r’n’b. Ilustracja muzyczna miała tu być tylko dopełnieniem prawie gotowego do odbioru produktu. I gdy przyjrzymy się wszystkim poprzednim częściom F&F, bez problemu doszukamy się tej analogii. Rzecz jasna nie zawsze w takich samych proporcjach, bo mniej więcej od piątego epizodu zaczęła się zmieniać dynamika relacji między bohaterami. Filmowcy postawili na cieplejszy ton i wartości rodzinne przyszywane jak świeża łatka do znoszonego już fraka. Na płaszczyźnie emocjonalnej może nie robiło to wielkiego szału, ale w kontekście pracy kompozytora zajmującego się oryginalną oprawą muzyczną, stwarzało całkiem dużo możliwości. Możliwości, które swojego czasu Brian Tyler dosyć dobrze wykorzystał.



Począwszy od Tokyo Drift, to właśnie Brian Tyler odpowiedzialny był za kształtowanie tego kolorowego, multistylistycznego świata muzycznego. Drobny wyjątek stanowiła szósta odsłona serii, ale wynikało to z przyczyn kontraktowych studia. Nie można jednak nie odnieść wrażenia, że zaangażowanie i stopień zainspirowania Tylera tą franczyzą przypomina pewnego rodzaju piramidę. Początki były trudne, bo zanurzone w dosyć możno krytykowanym, „pumpinowym” sposobie ilustrowania muzycznej akcji. Później przyszło zaskakująco przyjemne Fast Five, a po nim… Powrót do rutyny. Siódma odsłona nie zaskoczyła niczym szczególnym, no może poza jednym ciekawym tematem. Jak więc na tle tych wszystkich osiągnięć wypadają Szybcy i wściekli 8?

Bardzo przeciętnie. Ilustracja muzyczna Tylera nie ma większej mocy sprawczej. Nie bierze odpowiedzialności za całą dramaturgię nagłego odwrócenia się Doma od swojej ekipy i nie stara się zbyt mocno identyfikować z tym, co czuje główny bohater szantażowany przez Cipher. Ścieżka dźwiękowa, najprościej rzecz ujmując, ogranicza się tutaj do sugerowania odpowiednich nastrojów, imając się przy tym sztandarowych, minorowych tekstur. Co ciekawe, Tyler zdecydowanie lepiej sobie z tym radził w zrobionym „od niechcenia” xXx 3 – tak szkalowanym kilka miesięcy temu pastiszu serii F&F. Nawet w kwestii action score, Brian Tyler miał tam troszkę więcej do zaoferowania. I nie ważne, że wszystko sprowadzało się do pumpinowego, pełnego wigoru, ale pozbawionego ambicji grania. W zderzeniu z niesamowitymi wyczynami Xandera Cage’a miało to większą rację bytu, a i na krążku było swoistego rodzaju guilty pleasure. W przypadku Szybkich i wściekłych 8 kwestia słabej funkcjonalności zazębia się z problemem dosyć nierównego miksu. Podczas, gdy wszystkie piosenki i efekty dźwiękowe dosłownie rozsadzają kinowe głośniki, to już stwierdzenie obecności i docenienie pracy ilustracji muzycznej nie jest takie oczywiste. Owszem, znalazło się kilka scen, które pod tym względem zostały wyróżnione (scena otwierająca, czy wielki finał), ale czy daje to wystarczającą podstawę do nawiązania sympatii z pracą Tylera?

Na to pytanie powinny odpowiedzieć setki milionów widzów, którzy w ciągu pierwszych dwóch tygodni wyświetlania wybrali się do kin na obraz Gary’ego Graya. Zapewne większość z tych, którzy zainteresowani są muzyczną stroną przedsięwzięcia już sięgnęła lub sięgnie po album songtrackowy wydany nakładem Warner Music. Zgromadzona na nim selekcja utworów wpisuje się w standardy serii wyznaczone ponad dekadę temu. Nieco mniej oczywistą sprawą będzie możliwość zmierzenia się z muzyką ilustracyjną opublikowaną w Stanach Zjednoczonych nakładem wytwórni Back Lot Music. Podmiot należący do Universal Studios oddał w nasze ręce przygotowany przez kompozytora zestaw utworów, który w typowym dla Tylera układzie (pozbawionym chronologii), dosyć szczelnie wypełnia dyskową przestrzeń. Dłużący się przy tym albumie czas umilać będzie świetnie wykonany design graficzny, ale nie zniweluje on wrażenia, że można było z tą muzyką obejść się w troszkę bardziej racjonalny sposób. Ograniczenie nic nie wnoszącego do treści underscoru lub zazębiających się struktur akcji mogło tchnąć w tę pracę większy flow. Wszak od strony konstrukcyjnej nie jest to zupełny regres i powrót do lat, kiedy Tyler odmierzał swoje prace ilością bitów i gęstością faktury muzycznej.

Aczkolwiek takie wrażenie mogą pozostawiać po sobie utwory inicjujące naszą przygodę z „original socre”. Tytułowe The Fate Of The Furious jest przykładem mocnego wejścia, które filmowa rzeczywistość rewiduje serią brutalnych cięć montażowych. O wiele bardziej aniżeli ta napompowana introdukcja, przypadł mi do gustu pierwszy pełnokrwisty kawałek akcji zatytułowany Zombie Time. Krzyżuje on wiele stylistycznych rozwiązań znanych z poprzednich odsłon serii z dosyć świeżymi w warsztacie Tylera, elektronicznymi samplami. Swoistego rodzaju nowością są tutaj również wschodnio-brzmiące perkusjonalia, zastępujące stosowany do tej pory, syntetyczny bit. Na pewnych płaszczyznach kojarzyć się one mogą z analogicznymi zabiegami stosowanymi na potrzeby Tokyo Drift, choć ciężko tutaj znaleźć jakiekolwiek ideowe nawiązania. Na pewno bardziej klarowne będą tutaj takie utwory akcji, jak The Caban Mile czy Davidaniya, jawnie odwołujące się do stereotypowych idiomów kulturowych. Z jednej strony jest więc koloryt instrumentów perkusyjnych, a z drugiej obowiązkowy, męski chór. Skoro więc mówimy o generalizowaniu i spłaszczaniu pewnych form, to najbardziej dotknięte tym problemem są taśmowo pisane akcyjniaki – nie skażone żadną kontekstowością, czy choćby kreatywnością. Siermiężność pumpinowych Harpooned, Rogu bądź też Dead in the Eye jest zarówno piętą achillesową kompozycji, jak i jej bezpiecznym azylem. Bowiem opanowane do perfekcji rzemiosło odpłaca się dosyć solidną porcją rozrywki. Szkoda tylko, że w tym wszystkim zabrakło większej konsekwencji, która nawet tak przebrzmiałe twory, jak xXx 3 stawiała w roli niezobowiązującej rozrywki.

Niestety w przypadku Wściekłych 8, Brian Tyler poszedł inną drogą. W miejscu rozrywki postawił puste frazesy naciąganego dramatu, które w zderzeniu z miałką sferą emocjonalną owocują czerstwą teksturą godną serialowych, pisanych na kolanie wypełniaczy. I gdyby nie powracający w kilku miejscach, gitarowy temat miłosny Letty i Doma (Asking The Question, Reunited i orkiestrowe fragmenty Wrecking Ball), wiele byśmy tu nie uświadczyli. Już na tej płaszczyźnie można było oszczędzić słuchaczom kilkunastu minut przebierania nogami w oczekiwaniu na bardziej charakterne kawałki. Inną sprawą są natomiast luźne wstawki skojarzone z Romanem – czarnoskórym złodziejem, który przywdziewa tu szaty filmowego błazna. Są to jednak mało istotne przerywniki, które paradoksalnie o wiele lepiej wypadają w połączeniu z obrazem.



Żadnej siły oddziaływania nie ma natomiast temat głównego antagonisty – pięknej i niebezpiecznej terrorystki o pseudonimie Cihper. Dystans z jakim Tyler podszedł do tej postaci jest dla mnie zastanawiający. Oto bowiem po raz pierwszy w tej franszyzie pojawia się ciekawie wykreowany złoczyńca, a kompozytor zbywa go (ją) mało absorbującą melodią osadzoną na pulsujących, elektronicznych samplach (Cipher). To samo można powiedzieć o muzycznej akcji rozpisywanej w kontekście działań tej kobiety. Smyczkowe uplifty lub często stosowane w scenach slow motion, basowe downlifty, nie stanowią tutaj żadnego kreatywnego rozwiązania. Zresztą podobnie sprawa się ma z innymi, moim zdaniem ciekawymi wątkami, jak chociażby specyficznej relacji między Hobbsem, a Deckardem. Okazji do kreowania ciekawych rozwiązań ilustracyjnych było tu bardzo dużo i tylko niektóre zostały zagospodarowane w sposób należyty.

Wszystko to sprowadza mnie do refleksji, że Szybcy i wściekli 8, to mały krok wstecz na planszy muzycznego uniwersum tej serii. Jasne, można się tutaj zasłaniać zmęczeniem materiału – piątym już wejściem w świat przedstawiony tej franczyzy. Niemniej, to właśnie The Fate Of The Furious dawało największe nadzieje na nowy start. Na zrewidowanie bazy tematycznej i poszukanie czegoś nowego w brzmieniu, skoro nawet sam film stara się eksperymentować na różnych polach. Tyler wolał podejść do tego filmu, jak do sztandarowego akcyjniaka, mając w świadomości, że i tak jego wysiłek zniwelowany zostanie przez dźwiękowy miks. Jest to tym samym trzecia już z rzędu praca Amerykanina, która zdradza symptomy pewnego wyplenia w branży. Ucieczka w klubowe klimaty i tworzenie swojego muzycznego alter ego – Madsonika – nie wydaje się tu przypadkowe. Mam nadzieję, że miłość do kina weźmie górę nad chwilowymi fascynacjami, a w dłuższej perspektywie czasu doczekamy się radykalnej zmiany podejścia do bieżących projektów.


Inne recenzje z serii:

  • Fast and the Furious: Tokyo Drift
  • Fast & Furious
  • Fast Five
  • Furious 7
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze