Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Rupert Gregson-Williams

Wonder Woman

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-06-2017 r.

Po wielu latach brzemiennego w skutkach eksperymentowania, studio Warner Bros. chyba znalazło optymalną, atrakcyjną dla widza formułę na swoje uniwersum komiksowych superbohaterów. Podkreślam słowo „chyba”, gdyż faktyczny stan rzeczy zweryfikują kolejne produkcje, jakie z wielkim rozmachem powstają pod czujnym okiem Zacka Snydera. Choć nie odpowiadał on bezpośrednio za kinowa adaptację historii Diany z Themysciry, to oglądając Wonder Woman nie można nie odnieść wrażenia, że był dla stojącej za kamerą Patty Jenkins solidnym wsparciem. Szczególnie wyraźnie daje się to odczuć w crossoverowym względem BvS prologu i epilogu. Także oglądając widowiskowe sceny akcji upstrzone ogromną ilością slow motion oraz niechlujnie wyrenderowanego CGI. O ile więc spektakularna końcówka może budzić pewne obiekcje, o tyle prowadzące do niej zawiązanie i rozwinięcie akcji jest już swoistego rodzaju powiewem świeżości w przetworzonym przez Snydera, kinowym uniwersum DC. Przede wszystkim docenić należy wprowadzenie większej swobody w narrację, co automatyczne przekłada się na relacje między bohaterami. Spora w tym zasługa świetnego duetu stworzonego przez Gal Gadot i Chrisa Pine’a, którzy doskonale bawili się swoimi kreacjami. Cóż z tego skoro wszystko definiowane jest przez kiepską i naiwną fabułę potęgującą dystans między tytułową bohaterką a widzem. W kategoriach rozrywkowych Wonder Woman wygrywa jednak laur zwycięstwa spośród wszystkich superprodukcji popełnionych pod wspólnym szyldem DC oraz Warner Bros. Oby nadchodząca wielkimi krokami Liga Sprawiedliwości oraz Aquaman podtrzymali tę dobrą passę.

Chciałoby się, aby wraz ze wzrostem poziomu tego kinowego uniwersum, zmieniło się również podejście decydentów studia do ścieżek dźwiękowych ich flagowych produktów. Nie bez znaczenia jest tutaj kuluarowa „ustawka” z Hansem Zimmerem, która praktycznie każdy projekt DC kieruje na ręce Niemca lub jego współpracowników. Wyjątkiem był Legion samobójców realizowany przez świeżoupieczonego laureata Oscara – Stevena Pricea. Jednakże i ten ugiął się pod ciężarem wyśrubowanych oczekiwań swoich pracodawców, oddając w nasze ręce bardzo generyczny score. Dlatego też informacja o angażu do Wonder Woman Ruperta Gregsona-Williamsa nie napawała zbytnim optymizmem. Z dwóch powodów, bo jeżeli nawet argumentacja mówiąca o dosyć miałkim warsztacie i doświadczeniu Ruperta nie do każdego trafiała (czego przykładem był wysoko oceniany Hacksaw Ridge), to już na pewno pod względem marketingowym było to dosyć kiepskie zagranie. Jeżeli bowiem promuje się tworzony przez kobietę film o silnej, nienależnej kobiecie, to czemu ścieżką dźwiękową nie miałaby się zająć również kobieta? To pytanie pozostawiam do indywidualnej refleksji tej części odbiorców, która w dowolny sposób zetknie się z ilustracją do Wonder Woman.



W moim przypadku na „pierwszy ogień” poszedł soundtrack wydany nakładem Sony Music. Materiał muzyczny otrzymany jeszcze przed premierą filmu, dostarczył tyle samo rozrywki, co konsternacji dosyć anonimową treścią. Dopiero wycieczka do kina rozwiała wiele pytań piętrzących się po kolejnych odsłuchach soundtracku. Trzeba przyznać, że w zderzeniu z obrazem ilustracja Ruperta Gregsona-Williamsa spełnia swoje podstawowe założenia – głównie od strony funkcjonalnej, bo estetyka może już budzić większe wątpliwości. Słaba, wtórna tematyka, umowna etnika i pisana na kolanie muzyka akcji… Taki krajobraz pozostawia po sobie pierwszy kontakt ze ścieżką dźwiękową do Wonder Woman. Paradoksalnie, muzyka Gregsona-Williamsa jest dosyć istotnym elementem filmowej narracji, choć nie uzależnia jej od siebie. Duża w tym „zasługa” skonstruowanej w mainstreamowym stylu dramaturgii – serii rozwiązań, które od ponad dwóch dekad pokutują w środowisku twórców skupionych wokół Hansa Zimmera. Muszę przyznać, że ostatnio sporo zastanawiałem się nad fenomenem RG-W zarówno wśród filmowców ustawiających się do niego w kolejce, jak i słuchaczy. I dotarło do mnie, że poza wielką elastycznością i operatywnością tego kompozytora, z jego prac bije sentyment do lat świetności Media Ventures. Jego sposób poruszania się pomiędzy elektroniką, a orkiestrą przypomina mi prace Zimmera i jego ziomków z końca lat 90. A wszystko to przyprawione szczyptą współczesnych standardów brzmieniowych. Czy takie podejście mogło się sprawdzić w filmie jawnie odnoszącym się do greckiej mitologii, a osadzonym w realiach I wojny światowej?

Mogło się wydawać, że najlepszym rozwiązaniem byłoby tutaj sięgnięcie po cały oręż potężnych tematów i bogatych orkiestracji. I faktycznie, klasyczna szkoła filmowego scoringu zdziałałaby prawdziwe cuda, ocierając się przy tym o ponadczasowy, godny zapamiętania twór. Przynajmniej w pierwszych rozdziałach tej historii, bo w miarę podkręcania tempa oddalamy się w kierunku teledyskowej akcji, gdzie siłą rzeczy lepszym rozwiązaniem wydają się drapieżne rytmy. Gregson-Williams wydaje się zatem półśrodkiem, który co prawda kaleczy klasykę na każdym zakręcie, ale za to idealnie wtapia się w tę widowiskową orgietkę serwowaną nam w końcówce filmu. Proste niczym kij od szczotki aranże i spłaszczający je miks, stwarzają dogodną przestrzeń do wyprowadzania zimmerowskiego, agresywnego motywu Wonder Woman skomponowanego na potrzeby filmu Batman v Superman. Ale Rupert nie od razu po niego sięga. Dianę poznajemy w innych okolicznościach, więc naturalnym było sięgnięcie w pierwszej kolejności po sprawdzony zestaw quasi-etnicznych rozwiązań i adekwatnej do miejsca rozgrywającej się akcji – patosu oraz liryki. Wraz z nimi na horyzoncie wyrasta szereg motywów opisujących dojrzewanie tytułowej bohaterki i jej relacje z kapitanem Stevem Trevorem. Niestety żaden z nich nie zostaje w pamięci widza i słuchacza na dłużej aniżeli wymaga tego czas prezentacji wybranego medium. Dlatego też z niemałymi wypiekami na twarzy przyjmujemy dźwięk elektrycznej wiolonczeli intonującej znajomy, drapieżny riff. W różnych konfiguracjach będzie on wypełniał dźwiękową przestrzeń od momentu pojawienia się Wonder Woman na belgijskim froncie, aż do epickiej konfrontacji w filmowym finale. Na niewiele się to zdaje, gdy cały score ląduje na szarym końcu dźwiękowych priorytetów wśród montażystów. I gdyby nie energetyczna suita z napisów końcowych, wychodząc z kina zapewne niewiele osób zwróciłoby uwagę na muzykę Ruperta Gregsona-Williamsa. Skoro więc ziarenko ciekawości zostało zasiane, to nie pozostaje nic innego, jak tylko sięgnąć po album soundtrackowy.

Odsłuchowi krążka nie towarzyszy podniosła atmosfera cudowności. Raczej zdumienia rozgrywającym się w naszych uszach festiwalem skrajnych emocji: od umiarkowanego zachwytu łatwą przyswajalnością począwszy, poprzez lekkie znużenie długim czasem prezentacji, aż po gorzkie rozczarowanie jałową, wysuszoną z artyzmu i oryginalności, treścią. Nie angażującą uwagi odbiorcy na tyle mocno, aby po pierwszym odsłuchu był on w stanie choćby zanucić usłyszaną wcześniej paletę tematyczną. Co ciekawe, ta melodyczna anonimowość nie pokrywa się z szeroko pojętą przebojowością całości. Praca Ruberta Gregsona-Williamsa nosi znamiona klasycznego, mainstreamowego produktu, który stanowi „guilty pleasure” dla miłośników zimmerowskiego sposobu prowadzenia muzycznej narracji. Dla reszty może się wydać rzemieślniczym produktem, który poza swoim filmowym kontekstem nie ma większej racji bytu. Podobne wrażenia pozostawiał po sobie zeszłoroczny Tarzan, a i nawet łatwo przyswajalny Hacksaw Ridge, które summa summarum budowały chłodną relację z wrażliwymi na liczne zapożyczenia odbiorcami. Wonder Woman powiela te błędy zarówno na płaszczyźnie lirycznej, jak i muzycznej akcji. Ta druga jest chyba najbardziej problematycznym elementem oprawy Gregsona-Williamsa. Stanowi bowiem charakterystyczną oś, wokół której obraca się partytura, ale niestety determinowane jest to wszystko dosyć prymitywnymi sposobami opisywania scen akcji. Perkusjonalia zwarte w miarowo wystukiwanym rytmie, zestaw dyżurnych ostinat podtrzymujących tempo i prosta melodia – oto współczesne panaceum na błyskawiczne podkręcenie dynamiki. Gdy do tego wszystkiego dorzucimy nisko schodzące basy i opadające dźwięki przywołujące na myśl kultowy temat do filmu Camerona z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej – wtedy praktyczne podejście spotyka się w ciemnej alejce z absurdem. I jakby potwierdzeniem tych słów jest piosenka To Be Human, stworzona przez Sia i Labitrynh w celach czysto marketingowych, a która to wieńczy naszą przygodę z soundtrackiem.

Dawno nie byłem tak skonsternowany słuchając ścieżki dźwiękowej do filmu z gatunku superhero. Mam bowiem świadomość, że można było z tego produktu i okalającej go historii wycisnąć znacznie więcej. Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że Wonder Woman, mimo chęci odcięcia się od poprzednich produktów DC/Warner, w dalszym ciągu jest tylko kinem popcornowym, rozszarpywanym przez liczne demony gatunkowych i finansowych zależności. A nie oszukujmy się, ścieżka dźwiękowa Ruperta Gregsona-Williamsa jest wyrachowanym, odmierzonym od linijki tworem, o którym za kilka miesięcy nikt już pamiętał nie będzie. Ot zupełnie, jak o wyczynach Hansa Zimmera i Junkie XL do zeszłorocznego BvS. Korzystajmy więc póki możemy. Póki emocje po seansie nie opadły, a świat zauroczony jest świetną kreacją Gal Gadot. Korzystajmy z tego medialnego szumu stawiającego na świeczniku nawet ilustrację muzyczną RG-W, bo za pół roku kolejny przystanek na filmowej ścieżce DC i Warnera – Liga sprawiedliwości.


Inne recenzje z serii:

  • Man of Steel
  • Batman v Superman: Dawn of Justice
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze