Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Christopher Spelman

The Lost City of Z (Zaginione Miasto Z)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 08-06-2017 r.

Zaginione miasto Z Jamesa Gray’a, będące jednocześnie adaptacją książki Davida Granna o tym samym tytule, opowiada historię brytyjskiego pułkownika i podróżnika Percy’ego Fawcetta. Na początku XX. wieku, podczas przewodzenia misji mającej na celu wytyczenia granicy między Brazylią, a Boliwią, natrafił w amazońskiej dżungli na ślady starożytnej cywilizacji. Od tego momentu całe życie Fawcetta oparło się na jednym celu – znalezienie zaginionego miasta, które sam nazwał „Z”.

Mimo, że dla wielu Percy Fawcett jest jakby pierwowzorem Indiany Jonesa, to jednak nie należy postrzegać Zagninionego miasta Z w kategoriach lekkiego kina przygodowego. To bardzo klasycznie nakręcony film biograficzny zahaczający o elementy filozoficzne rodem z Jądra ciemności Josepha Conrada. Przygodą jest tutaj odkrywanie nieznanego, wchodzenie w głąb dżungli, która równa się też z obsesją o nazwie „Z.”

Podczas premiery na festiwalu w Berlinie pojawiło się wiele głosów, że film Jamesa Graya, to takie połączenie Indiany Jonesa, z kinem Terrence’a Malicka. Jeżeli skoncentrujemy się na oprawie dźwiękowej, to coś może być w tych porównaniach. Na pewno muzyce Christophera Spelmana bliżej do ilustracji z obrazów Terrence’a Malicka, niż filmów Stevena Spielberga z Harrisonem Fordem. Dlatego podobnie jak widzowie, słysząc tytuł Zaginione miasto Z, nie powinni się nastawiać na wartką akcję, tak samo słuchacze nie mają co liczyć na typowy przygodowy score. Co jednak nie znaczy, że mamy tu do czynienia ze złym soundtrackiem. Nie, wręcz przeciwnie, to dobra muzyka, tyle że skoncentrowana na innych sferach działania.

Przeglądając filmografię Christophera Spelmana można dojść do dwóch wniosków, że:

A) Nie jest ona długa.

B) Jest ściśle związana z reżyserem Jamesem Gray’em.

Właściwie Spelman, który posiada wysokie wykształcenie muzyczne, został przez Gray’a, z którym przyjaźni się od studiow, wprowadzony, jak sam mówi „trochę na siłę” do filmu. Najpierw jako konsultant muzyczny, zaś przy Imigrantce po raz pierwszy jako kompozytor. Stąd też Zaginione miasto Z jest dopiero jego drugą ścieżką dźwiękową w karierze. Słuchając i oglądając film nie można jednak zarzucić jej twórcy, że jest nowicjuszem i nie do końca jeszcze wie co robi.

Muzyka amerykańskiego kompozytora jest dokładnie przemyślana i składają się na nią dwa główne elementy. Z jednej strony obserwujemy Percy’ego Fawcetta na Starym Kontynencie, czy to z rodziną, podczas tradycyjnego angielskiego polowania, czy w biurach Royal Geographical Society, czy też w okopach I wojny światowej. Z drugiej strony mamy pięknie sfilmowaną amazońską dżunglę. Niby jest dzika, ale jakże piękna, skrywająca w sobie tajemnicę i niebezpieczna. Te dwa jakże różne od siebie światy ukazane w filmie, zostały też oddzielnie przez Spelmana umuzycznione. I tym samym inaczej brzmi „cywilizacja” XX. wieku, a inaczej dżungla, w której głębinach ukryte jest „Z”.

Przy muzyce związanej z Europą Christopher Spelman wykorzystuje tradycyjnie orkiestrę, ze szczególnym uwzględnieniem instrumentów smyczkowych. Słuchając dokładniej „europejskiej” części score’u szybko krystalizuje nam się jej motyw przewodni, który Amerykanin czasami lekko aranżuje nie popadając w zbyt radykalne zmiany. Całkowicie odmiennie prezentuje się motyw dżungli. Tutaj kompozytor nie porzuca co prawda orkiestry, ale zanurza ją całkowicie w gęstym jak powietrze w strefie równikowej, ambiencie. Już przy Aguirre: Gniewie bożym Popo Vuh ilustrowali dżunglę brzmieniem innym od szerokorozumianego, klasycznego. Pod tym względem Christopher Spelman podąża tą samą drogą oddając za pomocą tajemniczych, ale i hipnotyzujących dźwięków, naturę amazońskich terenów. I nie stosuje on przy tym, przez niektórych złośliwie określanej, nieciekawej „ambientowej plamy dźwięku”. Nawet jeżeli Amerykanin zanurza się w mrok dark ambientu, ubogaca go niezwykłym brzmieniem innych instrumentów. Czasami używa ich do tworzenia „odgłosów” samej dżungli, jak chociażby dzwoneczki imitujące insekty, czy też smyczki oraz kotły naśladujące dźwięk wodospadu. Końcowy efekt, jak i zmiksowanie tej muzyki naprawdę trzeba docenić. Tym bardziej, że słuchając jej można czasami odnieść wrażenie, jakby nagrywana była w otwartej przestrzeni, gdzieś w lesie tropikalnym, lub na głównym placu miasta „Z”.

Na albumie z tej atmosfery i kontrastu muzyki Europy i dżungli mogą się wybić dwa utwory: The Hunt i The Grenedier’s Welcome. Przy czym już sam film dobrze tłumaczy ich obecność. Pierwszy marszowy kawałek oparty na mocnym brzmieniu dud dobrze ilustruje typowe angielskie polowanie. Drugi to już typowy przykład muzyki, jakie zespoły zwykły grywać w portach podczas witania podróżników z dalekich wypraw, i żołnierzy wracających z bitew. Szczególnie ten drugi kawałek zdaje się być całkowicie obcym elementem na soundtracku, ale już w samym obrazie tak nie raził. Pewnie dlatego, że sam film nie jest jakoś mocno przeładowany muzyką. I biorąc też pod uwagę czas jego trwania, mamy wiele momentów ciszy, czy też sięgania po dzieła klasycznych kompozytorów jak Bach, Beethoven, Mozart, Ravel, Strawiński, czy Verdi. Muzyka Spelmana tylko sporadycznie wychodzi na pierwszy plan, jak chociażby we wspomnianej scenie polowania, czy też w momentach akcji, zagrożenia. W takich utworach jak The Attack i The Chase Amerykanin sięga po instrumenty, które możemy utożsamiać z kulturą Indian, jak bębny, flety, piszczałki itp.

Jednak, jak już zostało napomniane, Christophe Spelman bardziej skupia się na tworzeniu odpowiedniej atmosfery, co wychodzi mu naprawdę dobrze. Dla przykładu utwór City of Gold ,ilustrujący scenę, kiedy jeden z lokalnych Indian opowiada Fawcettowi o „Złotych miastach”, doskonale tworzy ten tajemniczy nastrój, dodając odpowiednią dawkę mistycyzmu. Przy czym na samym albumie długość tego kawałka (ponad 7 minut), może być dla niejednego słuchacza sporym wyzwaniem, porównywalnym do przepłynięcia Amazonki. I choć dżungla umuzyczniona jest naprawdę ciekawie, to nie każdemu takie ambientowe, stonowane, czasami monotonne, atmosferyczne granie może się spodobać. Miejscami soundtrack Spelmana potrafi być dla słuchacza, niełatwy i wymagający. Szczególnie bez znajomości filmu (który chyba nie wszedł nawet do Polskich kin), może się on wydać dla niektórych wręcz niezrozumiały. A szkoda, gdyż właśnie znajomość obrazu pozwala lepiej docenić The Final Journey – zarówno na albumie, jak i w filmie. O ile przez sporą część projekcji muzyka Christophera Spelmana pozostaje trochę na drugim planie, tak w finale naprawdę błyszczy, tworząc niesamowite audiowizualne przeżycie. Świetne zdjęcia w połączeniu z tym nastrojowym brzmieniem, doskonale oddają tajemniczość amazońskiej dżungli i tamtejszych rytuałów. I choć nie mamy do czynienia z klasyczną muzyczną przygodą, to jednak warto zainteresować się pracą Spelmana i wybrać się na poszukiwanie „Z”.

Najnowsze recenzje

Komentarze