Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Mummy, the 2017 (Mumia)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 16-06-2017 r.

Powiem szczerze, że dziwi mnie opieszałość filmowców, którzy zanim zabłysną jakimś produktem, snują już wizję dziesiątków sequeli, spin-offów i prequeli. Co prawda moda na tworzenie rozbudowanych uniwersów filmowych wylansowana została na kanwie sukcesu marvelowskich ekranizacji, ale pod względem pedanterii w realizacji raczej mało która wytwórnia jest im w stanie dorównać. Fakt, coraz śmielej na tym polu poczyna sobie Warner Bros., sięgając po kolejne kultowe postaci ze świata DC, ale i Universal Pictures nie chce pozostawać w tyle. Mając do dyspozycji całą gamę straszydeł, ktoś wpadł na pomysł, aby przykładem konkurencji stworzyć odrębną, potężną sieć filmów zwaną Dark Universe. I machina marketingowa ruszyła z pełną parą…

Producenci z Alexem Kurtzmanem na czele obiecywali gruszki na wierzbie – odświeżone spojrzenie na całą gamę koszmarnych zjaw z dzieciństwa naszych ojców i matek. I na pierwszy ogień poszła Mumia, którą Universal chciał wyrwać z ciepłych objęć kina nowej przygody. Popełnione przez Sommersa filmy z 1999 roku i 2001 nie były może arcydziełami, ale skutecznie przyciągały przed ekrany całe pokolenia. Obraz z 2017 roku miał być niejako nowym rozdaniem – wstępem do budowania szerszej historii opartej na wybranych postaciach tego mrocznego uniwersum. W centrum wydarzeń postawiono więc komandosa i krętacza w jednym, Nicka Mortona, który odnajdując zaginiony sarkofag z pogrzebaną żywcem, księżniczką Ahmanet, sprowadza na siebie jej klątwę. Walcząc z samym sobą, próbuje znaleźć wyjście z tej trudnej sytuacji, a w międzyczasie tytułowa mumia rośnie w siłę. I choć zakończenie tego średnio udanego widowiska może się dla wielu widzów wydać zaskakujące, to jednak cały film dosłownie razi prostolinijnością i scenariuszową głupotą. Począwszy od drętwych, żałosnych wręcz dialogów, poprzez totalnie nietrafione kreacje (poza całkiem dobrze zarysowaną Ahmanet), aż po kiepską, naprędce wykonaną realizację. Popełniona przed dwoma dekadami Mumia Sommersa, wydaje się mieć więcej atutów aniżeli najnowsze dziecko studia Universal Pictures. Szkoda, że finansiści zamiast doglądać prac na planie, zajmowali się liczeniem ewentualnych zysków z rozpoczętej właśnie wieloletniej inwestycji. Może się okazać, że po kiepsko przyjętym prologu, Dark Universe wyląduje na pustyni niespełnionych nadziei, czekając na kolejne rozdanie. Jak będzie w rzeczywistości? Czas pokaże…

W całym tym przedsięwzięciu jedno wydaje się funkcjonować tak, jak powinno. Mianowicie oprawa muzyczna, o skonstruowanie której poproszony został Brian Tyler. Angaż ten nie był przypadkowy, bowiem stojący za kamerą Alex Kurtzman już wielokrotnie miał przyjemność współpracować z Tylerem, choć głównie w roli producenta. Ponadto zadziałały tu zapewne branżowe koneksje i lojalność kompozytora względem studia Universal. Efektem tego było ogłoszenie angażu jeszcze na długo przed rozpoczęciem zdjęć. Trzeba przyznać, że Tyler podszedł do swojego zadania ambicjonalnie. Przecierając pierwsze szlaki w monstrualnym projekcie studia, wziął na warsztat całą spuściznę swoich poprzedników, przygotowując wstępny zarys partytury jeszcze przed rozpoczęciem prac na planie. Skomponował wówczas blisko pół godziny materiału tematycznego oscylującego nie tylko wokół scenariuszowych wydarzeń, ale i kwestii mitologicznych poruszanych w filmie Kurtzmana. Choć spora część tej kompozycji ostatecznie w filmie się nie znalazła, to dzięki determinacji samego autora, jak i wydawców, możemy ich posłuchać na jednym z soundtrackowych wydań. Oczywiście właściwy etap pracy nad oprawą muzyczną ruszył dopiero na kilka miesięcy przed premierą, kiedy to Brian Tyler skonstruował i nagrał niespełna 100 minut ilustracji. Dosyć klasycznej w wydźwięku – o czym rozpisywali się w zachwytach wszyscy ci, którzy uczestniczyli w sesji nagraniowej na Abbey Road Studios. Premiera filmu w głównej mierze potwierdziła te pozytywne opinie.

W konstrukcji, jak i wykonaniu Mumia jest długo wyczekiwanym powrotem Tylera do klasycznego, orkiestrowo-chóralnego sposobu opisywania filmowej rzeczywistości. Jakże efektownym, gdy weźmiemy pod uwagę bogactwo tematyczne, stylistyczne oraz koncepcyjne. W licznych wywiadach Tyler podkreślał, że czerpał inspirację z filmowego klasyka z lat 30., ale nie sposób nie podejść do tego z wielką rezerwą. Kiedy uświadomimy sobie, że krótka w gruncie rzeczy praca Dietricha koncentrowała się wokół utylizowania tematyki Jeziora Łabędziego, to monstrualne dzieło Tylera bardziej zestawić możemy z analogicznymi tworami Steinera i Herrmanna. Zresztą tego drugiego amerykański kompozytor dosyć często wymieniał na równi z Jerrym Goldsmithem, do którego nawiązuje w jednym ze swoich tematów przygodowych. Metodologicznych podstaw wbrew pozorom jest znacznie więcej, bo i miłośnicy twórczości Johna Williamsa znajdą tu coś dla siebie. Jedno w tym wszystkim wydaje się najistotniejsze: Brian Tyler odstawił na bok swoje zafascynowania współczesnymi trendami, by tradycji stało się zadość.


Ścieżka dźwiękowa prowadzi widza szerokim, orkiestrowo-chóralnym szlakiem od samego początku widowiska, aż do jego końca. Partytura mieni się przy tym blaskiem aż siedmiu odrębnych tematów, wśród których dwa stanowią filar muzycznej narracji. I mimo ich miałkiej oryginalności, motywy Tylera wyrastają na jedne z ciekawszych, jakie udało mu się stworzyć na przestrzeni ostatnich lat. To samo można powiedzieć o całej symfonicznej architekturze obudowującej te melodie. Partytura Tylera zachwyca nie tylko wspaniałymi instrumentacjami i płynną narracją, pozwalającą praktycznie na jednym wdechu przeprawić się przez potężne połacie symfoniczno-chóralnej, intensywnej ilustracji. To również bogactwo stylistyczne odwołujące się zarówno do klasyki hollywoodzkiego scoringu, jak i różnorakich form interpretowania miejsc toczącej się akcji. Fakt, etniczne odniesienia są w nowej Mumii raczej symboliczne, jak symboliczna i zdawkowa wydaje się poruszana w filmie historia Ahmanet. Niemniej bliskowschodnie „naleciałości” dosyć często przyczepiają się do faktury muzycznej, nadając jej większego kolorytu. Oczywiście największą polichromatyką i nośnością pochwalić się może muzyczna akcja, która bezceremonialnie bierze na tapetę warsztat Williamsa i Goldsmitha. Mimo iż film Kurtzmana z kinem nowej przygody niewiele ma wspólnego, to jednak i tutaj znajdziemy kilka kawałków, od których nie sposób się opędzić po seansie. Mniej inwazyjnym, ale nie mniej ważnym elementem tej oprawy jest muzyka grozy. Przynajmniej w teorii powinna ona nawiązywać do warsztatu Herrmanna (czym Tyler się chwalił), ale ostatecznie skończyło się na wielu pokutujących w branży rozwiązaniach, częstujących odbiorcę rzetelną pracą smyczków i obniżającego nastrój, męskiego chóru. Nie ma w tym nic wymyślnego, awangardowego, czy finezyjnego, a odwołującego się do początków kariery Briana Tylera. Niemniej swoje założenia spełnia całkiem dobrze. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, film Kurtzmana nie stwarzał wielu możliwości bawienia się konwencją. Wątki grozy ośmieszane były przez kiepską kreację Cruisa i pozostawiającą wiele do życzenia realizację.



Skoro więc przeszliśmy do drażliwego tematu sprowadzania artystycznych działań na grunt utylitarnego lepienia filmowych braków, to słów kilka o postprodukcyjnych grzechach Mumii. Niestety, współczesne standardy miksowania dźwięku zawężają rolę oprawy muzycznej do tła pełniącego określone funkcje. Sceny o większej intensywności zazwyczaj obchodzą się z muzyką po macoszemu. Szalone pościgi, w trakcie których bohaterowie przekrzykują się nawzajem zazwyczaj nie są wdzięcznym polem do docenienia roli ilustracji muzycznej. A niestety nowa Mumia jest pod tym względem bardzo uciążliwa. Tylko niektóre ujęcia triumfalnego wieńczenia akcji, montażów ukazujących lokacje, czy też kadrów potęgujących grozę, są tu okazją do uwypuklenia ilustracji. To za mało, by przeanalizować strukturę pracy i wychwycić wszystkie niuanse, ale wystarczy, aby wzbudzić w sobie chęć indywidualnego zmierzenia się z okazałą partyturą Tylera.


Paradoksalnie, przygoda ta może przynieść tyle samo radości obcowania ze świetnie skonstruowaną muzyką, co rozczarowań kilkoma techniczno-wydawniczymi ułomnościami. Zacznę od tego, że pomysł opublikowania cyfrowego Deluxe Edition, zawierającego kompletną ścieżkę dźwiękową (a nawet więcej) jeszcze przed premierą oficjalnego krążka CD…Cóż, wytwórnia Back Lot Music oraz produkujący oba wydania Brian Tyler popełnili w ten sposób marketingowego samobója. Zamiast bowiem stopniowo rozbudzać apetyty fanów, już na wstępie zbombardowali ich taką ilością materiału, że nie trudno o znużenie. 124-minutowy „complete score” w gruncie rzeczy taki kompletny nie jest. Oglądając film udało mi się wychwycić kilka fragmentów, które w nieco innych aranżach trafiły ostatecznie na wirtualny krążek. Co więcej, okazało się, że proponowana w Deluxie tracklista przejawia te same symptomy, co w pozostałych soundtrackach Tylera – wielką dowolność w odniesieniu do filmowej chronologii. Z takim samym zresztą podejściem wyprodukowano oficjalny krążek, na którym znalazło się niespełna 80-minut materiału słyszanego na rozszerzonym wydaniu. Znalezienie złotego środka między tymi dwoma opcjami jest niezwykle trudne, bo mimo stosunkowo dobrej selekcji utworów z fizycznego wydania, odnoszę wrażenie, że można to było zrobić lepiej. Tu wyciąć, tam wkleić… Ogólnie rzecz biorąc pójść ostro w edycję, która jak w przypadku soundtracków Hansa Zimmera zaowocowałoby świetnym słuchowiskiem. Niemniej jednak nie uchroniłoby to słuchacza od zmierzenia się z największym mankamentem ścieżki dźwiękowej do Mumii, czyli apatycznym miksem dźwięku. Na tle bardzo eterycznych, szanujących przestrzeń i relacje między poszczególnymi sekcjami, opraw muzycznych do Mumii z 1999 i 2001 roku, najnowsze nagranie Tylera jawi się jako zrealizowany na presetach, randomowy, hollywoodzki score. Cierpią na tym nie tylko etniczne detale, ale w głównej mierze chór, który miejscami brzmi, jak żywcem wyjęty z biblioteki brzmień służącej do tworzenia demówek. W tego kalibru muzyce jest to ciężkie przewinienie odbierające cząstkę przyjemności ze słuchania.



Techniczne bolączki skutecznie rekompensuje treść obu soundtracków. Jest ona przebogata, choć oparta na kilku tylko idiomach tematycznych. Królują dwa wspomniane wyżej filary, sprawiające, że całą ilustracja muzyczna rozdzierana jest pomiędzy demoniczną fanfarę Ahmanet, a pozytywny w wymowie, przygodowy marsz skorelowany z Nickiem. I tutaj pojawia się kontekstualny impas, bo o ile minorowy temat egipskiej księżniczki pracuje bez zarzutu, o tyle druga melodia trochę kłóci się z kreowaną przez Toma Cruisa postacią. Abstrahując od jego drewnianego aktorstwa, motyw wydaje się czasami zbyt brawurowy. Ale zgrzyt ten będzie domeną tych, którzy na film Kurtzmana się wybiorą. Sięgając po krążek lub cyfrowy soundtrack nie sposób nie docenić świetnej chemii panującej miedzy tymi tematami. I niejako już na wstępie otrzymujemy praktycznie całą wykładnię ich potencjału. Tradycyjnie już u Tylera, utwory inicjujące album są tematycznymi suitami stworzonymi z jednej strony na potrzeby soundtracku, a z drugiej w celach marketingowych – do koncertowego wykonywania, o czym mogliśmy się przekonać pod koniec maja w ramach 10. FMFu. We właściwą część ilustracji wchodzimy dopiero po około dwudziestu minutach osłuchiwania się ze suitami! Jest to w karierze Tylera zjawisko bez precedensu, aby jedna trzecia krążkowego materiału była pozafilmowymi koncept-utworami . Nie znaczy to, że po ich wybrzmieniu rzuceni zostaniemy w otchłań ilustracyjnego tapeciarstwa. Z niemniejszym przytupem brylować będziemy między bardziej i mniej dynamicznymi fragmentami oryginalnej oprawy, zostawiając spory margines na licznie cytowaną tematykę. W kategoriach czysto estetycznych, laur przebojowości wędruje w kierunku wydania fizycznego, które skutecznie odcina nas od całych połaci thrillerowego underscore’u. Naturalną konsekwencją takiego działania jest większe prawdopodobieństwo znużenia stale atakującą nas polifonią. Aczkolwiek obfitująca w dreszczyk emocji końcówka pozwoli nam odetchnąć przed wielkim finałem. Nie stawiałbym jednak regularnego, tłoczonego albumu ponad dwugodzinny delikates. Ma on wiele braków, wśród których w pierwszej kolejności wymienić należy absolutnie fenomenalną suitę towarzyszącą napisom końcowym. Urokliwe wydają się również krótkie fragmenty akcji wzorowane na Williamsie czy Goldsmitsie. Wprowadzającą one powiew świeżości w pumpinowy charakter akcyjniaków Tylera. Nawet pozornie nudny, mroczny undrscore ma tutaj swoje momenty nie tylko w budowaniu odpowiedniego klimatu. Również na płaszczyźnie technicznej, która od czasu do czasu przemawia jakąś intrygującą instrumentacją lub subtelnym, prawie niezauważalnym zastosowaniem elektroniki.

O ścieżce dźwiękowej do Mumii należałoby pisać w odniesieniu do konkretnych utworów. Zapytacie czemu tego nie robię? Jakiś czas temu obiecałem sobie, że odkrywanie niuansów kryjących się na poszczególnym etapie soundtrackowej przygody pozostawię odbiorcom. Spoglądając na partyturę jako całość, łatwiej jest doszukać się pewnej kontekstowości, prześledzić trop jakim podążał kompozytor i zweryfikować, gdzie doprowadziło go takie, czy inne postępowanie. Mumia jest najlepszym przykładem tego, że mimo olbrzymich chęci i czasu poświęconego na kreowanie zaplecza tematycznego i stylistycznego, finalnie i tak wszystko rozbija się o brzemienne w skutkach decyzje techników, realizatorów, producentów. Dobrze skonstruowana oprawa muzyczna stała się narzędziem w walce z filmową głupotą i nieroztropnością ludzi zajmujących się montażem. Inna sprawa, że Brian Tyler również ma swoje za uszami, o czym świadczy miałka oryginalność i pozostawiający sporo do życzenia miks utworów. Nie zmienia to jednak faktu, że Mumia to jedna z najlepszych prac w jego karierze. Na pewno najlepsza na przestrzeni ostatnich lat, w których królowały kolejne inkarnacje jego artystycznego alter ego – Madsonika. Niezwykle cieszy taki obrót spraw. Cieszy, bo z jednej strony przywraca nadzieję na powrót Tylera do dawnej formy. Z drugiej daje wyraźny sygnał, że jeżeli to „straszne” uniwersum przetrwa trudne początki, to amerykański kompozytor będzie miał przed sobą (potencjalnie) sporo ciekawych angaży. Oby…


Najnowsze recenzje

Komentarze