Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Living in the Age of Airplanes

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 26-06-2017 r.

Muzyka i latanie, o tych dwóch miłościach Jamesa Hornera wiedział każdy fan kompozytora. Jedna go zabiła, druga unieśmiertelniła…

Pisząc o ostatnich pracach twórcy trudno odrzucić emocje, bo trudno też dziś patrzeć obiektywnie na dzieła tytana Hollywoodu, człowieka którego tak strasznie brakuje tej branży. Twórczość Hornera jest nierówna, często denerwująca samo-kopiowaniem i powielaniem setki razy jednego chwytu, jednego pomysłu. Paradoksalnie jednak ostatnie prace kompozytora: Wolf Totem, Southpaw i przede wszystkim Living in the Age of Airplanes, pokazały że w autorze Bravehearta tkwiły jeszcze pokłady melodyjnej kreatywności, że wciąż potrafi napisać i zaaranżować muzykę tak, że każdemu staremu wyjadaczowi filmówki, serce zabiło prędzej.

Living in the Age of Airplanes to film dokumentalny, przeznaczony dla kin IMAX, który dla artysty stanowił z pewnością wielką inspiracje. Horner w wywiadach podkreślał wielokrotnie, że jest fanatykiem latania i gdy tylko nadarza się okazja stworzenia partytury do filmu o samolotach, robi wszystko aby pracować nad takim projektem. Reżyser Brian Terwilliger nie musiał więc praktycznie wcale namawiać kompozytora do podjęcia pracy nad Living in the Age of Airplanes, tym bardziej, że panowie poznali się przy okazji premiery poprzedniego dokumentu Terwilligera – One Six Right więc szlaki do współpracy były przetarte.

Finalny film robi imponujące wrażenie. Na papierze… Siedem kontynentów na których kręcono zdjęcia, pełna kolorytu historia latania, świetny narrator (Harrison Ford – prywatnie wielki pasjonat lotnictwa) i niestety wielka nuda. Bo film jest o niczym. Poza autentycznie ładnymi zdjęciami, które nadają się idealnie do puszczania w salonach sprzedających telewizory, całość nuży banałem i napuszonymi dialogami pełnymi górnolotnych frazesów. Oglądając ten film marzyłem, aby wyciszyć narratora i skupić się na dwóch najlepszych rzeczach jakie oferuje ta produkcja: wspomnianych zdjęciach i… muzyce Jamesa Hornera. Tak, piszę to z pełną tych słów odpowiedzialnością, to najlepsza obok Wolf Totem praca jaką kompozytor uraczył nas na koniec swojej kariery. Nie tylko ze względu na swoją (oczywiście jak na Hornera) sporą oryginalność, ale przede wszystkim ze względu na ogromny optymizm i radość bijące z tego soundtracku.

Wprawdzie mamy tu wiele typowych dla Hornera rozwiązań zarówno tematycznych, jak i przede wszystkim kompozycyjnych, to jednak w porównaniu z wieloma napisanymi na autopilocie pracami, nakręcony dla National Geoagraphic dokument zaskakuje. Owszem jest tu chant rodem z Titanica (Opening Sequence), czy klimat wyjęty z Avatara (Migration Vacation), jednak nie są to bezczelne kopie, a jedynie podobieństwa, które można wybaczyć. Krytycy zauważali też inspiracje innymi twórcami – przede wszystkim Thomasem Newmanem (Maldives – choć w mej opinii źródła tego utworu powinniśmy poszukać raczej u Georga Fentona) i Hansem Zimmerem (Exponential Progress jako nowa wersja tematu z Planet Earth II). Nie demonizowałbym jednak tych wzorców. Moim zdaniem Horner raczej starał się wpasować w styl towarzyszący dokumentom ilustrującym piękno naszej planety (stąd te wszystkie podobieństwa), a nie kopiować poprzedników.

Tak naprawdę bowiem istotą tej kompozycji jest fakt, że zaklęta jest w niej nie tylko wielka radość i energia, ale także to wszystko co zawsze wiązało się dla Hornera z lataniem: nieskrępowana wręcz swoboda. Muzyka nie tylko dynamizuje film, ale podbija ekranowe pejzaże, uwzniośla je, ale nie przegaduje (w przeciwieństwie do narracji). Co ważne, nadaje też lataniu swoisty wymiar transcendentalny (The Golden Age is Now) – który kompozytor osiągnął dzięki umiejętnemu połączeniu wokaliz The Graham Foote Ensemble, z pop-rockowym brzmieniem. Hornerowi udaje się też umiejętnie manipulować naszymi emocjami, jak zawsze za pomocą eterycznego wokalu i delikatnej elektroniki, na którą narzuca stopniowo pełna moc orkiestry – Home. Jest też troszkę dramatycznej, dynamicznej muzyki, która towarzyszy krótkiemu podsumowaniu historii transportu (History of Transportation). To bez wątpienia jeden z najciekawszych utworów tej partytury. Połączenie masywnej orkiestry i pulsującej elektroniki. A wszystko z charakterystyczną hornerowską harmonią, dla której elektronika jest środkiem, a nie celem. Co ciekawe na soundtracku brakuje pięknego fortepianowego wstępu do tego utworu… Szkoda.

Słuchając tej płyty miałem bardzo ambiwalentne uczucia. Bo wprawdzie muzyka uruchamia ogromne pokłady optymizmu i radości, to jednak w tyle głowy czułem że to ostatni taki soundtrack. I chociaż nie jest dzieło w którym artysta przełamywał schematy, a w wielu momentach można odczuć pewne zabarwienie popowym lukrem, to jednak te 49 minut spędzonych z partyturą, było od wielu miesięcy najmilszym soundtrackowym doświadczeniem. Nie tylko ze względu na optymizm, ale i na różnorodność stylistyczną jaką zaoferował nam w tym niedługim przecież albumie twórca Titanica.

Wszyscy wiemy, że to nie była ostatnia kompozycja Hornera. Po niej powstało jeszcze i 33> i Southpaw, a także szkice The Magnificent Seven, to jednak dla mnie to właśnie ta partytura jest jego ostatnim pożegnaniem. Prawdziwym epitafium w którym złączyły się miłość do muzyki i do latania.

Najnowsze recenzje

Komentarze