Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Gabriel Yared

The Promise (Przyrzeczenie)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 20-07-2017 r.

W ostatnich kilku latach Gabriel Yared upodobał sobie kino europejskie na cel swoich kompozytorskich działań. Sam, jak powtarza, muzykę tworzy, a nie ją produkuje. By wymyślić idealną recepturę na film, często spędza na projekcjach niezliczone godziny. Przekłada jakość na ilość. Jest artystą, samoukiem, który swoim gorącym temperamentem stracił pozycję w Hollywood, by przenieść cały wrodzony talent na stary ląd. Tu przepracował kilkanaście produkcji, komponując nierówno. Raz udanie jak w A Promise, innym razem nazbyt ambitnie jak przy Coco&Igor. W teorii, Yared zniknął z radaru fanów muzyki filmowej po latach 90′ – dekadzie kiedy to pisał przejmujące, wchodzące z impetem w obraz partytury takie jak List w Butelce czy Miasto Aniołów. W praktyce jednak, kompozytor nie zwalnia tempa i wciąż pamięta, za co w filmówce jest uwielbiany, i przy czym nie zdarza mu się zawodzić. Jego niedawny projekt to hiszpańsko-amerykański The Promise.

Tematyka tego obsadzonego gwiazdami widowiska nie jest przypadkowa. Prześladowania i eksterminacja Ormian przez Turków to rzadko poruszany, choć wiernie udokumentowany epizod z czasów I wojny światowej. Wydarzenia z Baku możemy kojarzyć z Przedwiośnia Stefana Żeromskiego. Samo kino nie było już tak wylewne. Jedyny Ararat Atoma Egoyana nakreślił rysy ludobójstwa. Tegoroczny The Promise to osadzony w pełni w tym niespokojnym okresie dramat obyczajowy. Jego osią staje się relacja pomiędzy Mikaelem, armeńskim studentem medycyny, Chrisem, amerykańskim dziennikarzem, i Aną, Ormianką wychowaną we Francji. Ich drogi splatają się na chwilę przed rozpoczęciem zamieszek, które posłużą za argument do jednego z najbardziej krwawych wydarzeń dwudziestego wieku.

Ten miłosny trójkąt z historią w tle składa się w obfity melodramatyczny fresk, czyli gatunek wręcz stworzony pod delikatne muzyczne usposobienie Gabriela Yareda. Ci, którzy znają twórczość autora muzyki do… sami wiecie czego, będą usatysfakcjonowani już po pierwszym kawałku. Burzliwym, cudownym, przyprawionym orientem, tematem głównym, który będzie powracał na albumie wielokrotnie. To dumna, wybijająca się chórem melodia, dająca wyobrażenie o dalekim, nieznanym na mapie kraju. Krainie, w co celują wyraziste smyczki, stojącym na krawędzi apokalipsy. Bardzo udane to wprowadzenie, otwarte, panoramiczne, przypomina pejzaż, na którym pojawia się zadrapanie, nie dająca się przykryć smuga. Po tym wskakujemy we fragment autorstwa Ara Malikiana – skrzypka, również libańskiego pochodzenia – wykonującego folkowy Kach Nazar’s Dance. To wciąż czas na zabawę, sytuacja bezbłędnie przywołująca w polskim widzu niedawny Wołyń Wojciecha Smarzowskiego. Za chwilę wracamy do muzyki Yareda i subtelnego Ana Invites Michael, gdzie w pianistycznej aranżacji kryje się nieprzeciętnej urody temat miłosny. Usłyszymy go we wznioślejszej, idącej za tonem opowieści Ana and Michael, w którym to temat zyskuje, raz, na finałowej wokalizie, dwa, dramaturgii wydobywającej się spod solowych skrzypiec Caroline Dale

Nie jestem pewien, co kierowało Yaredem przy pisaniu tematu 'bohaterstwa’, słyszanego w Going up the Mountain, ale brzmi on jak, o najpaskudniejsza ironio, muzyka Jamesa Hornera. Melodii na kształt sztandarowego kilkunutowca Amerykanina najbliżej jest do Wrogu u Bram. Jednak przez jej nazbyt klasyczne ujęcie, wiemy, że koniec końców to wciąż Yared. Nie wchodząc jednak w szczegóły (wyjątkowe pogmatwane, zainteresowanych odsyłam do sprawy Yared vs. Horner) fragment bitewny jest najmniej oryginalnym zakątkiem albumu, przez co gasi entuzjazm, jaki przynosi ze sobą całokształt. W filmie, owszem, działa to bez zarzutu, ale na płycie, mimo wszystko uwiera.

Pewnie zastanawiacie się, dlaczego wciąż nie padło w tekście nasuwające się na usta porównanie The Promise do Angielskiego Pacjenta. Nie, nie zapomniałem o znaku firmowym Libijczyka. W tym przypadku, przytoczenie oscarowej ścieżki do filmu A. Minghelli nastąpić po prostu musi. Twórca jednej z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejszej oprawy w historii muzyki filmowej (a jakże) nie mógł oprzeć się promieniującej sile rażenie swojego flagowego dzieła. A więc The Promise rymuje się z Angielskim Pacjentem. Cech wspólnych jest naprawdę dużo. Orientalizm wokół instrumentarium i tematyki filmu, piękna, choć nie tak doniosła tematyczność, muzyka źródłowa, a także głęboka i trudna miłość, którą Yared rozumiał zawsze i potrafił przełożyć na pulpit w całej swojej złożoności. Z drugiej strony, od tamtej kompozycji minęły równo dwie dekady (rocznica?). Muzyka w kinie uległa zmianie, jak wszystko. Miło jest słyszeć klasykę z pierwszego zdarzenia na powrót otrzymującą szansę spod ręki wybitnego kompozytora; tytuł jakim Yareda po prostu wypada adresować. The Promise, choć pokrewne, jest mimo wszystko bardziej stonowane. Samemu filmowi daleko bowiem do kunsztu reżyserskiego Minghelli. Jest mimo wszystko poprawny, zbyt sztampowo podąża sprawdzonymi ścieżkami, podrzuca banalny finał, chcąc stać się kontrowersyjno-aktualny w swej analogi do dzisiejszej sytuacji uchodźców. Yared dzielnie bierze to wszystko na swoje barki, nie prowadzi społeczno-politycznych kalkulacji. Ale więcej już wycisnąć po prostu nie jest w stanie.

Album retrospekcja. Tak można by określić jej charakter. Nic w tym pejoratywnego. The Promise słucha się bardzo dobrze, są odpowiednie emocje i nastrój. Yared wytwarza partyturę o sprawdzonej harmonice i wymierzonej dramatyczności. Nie zawodzi, ale też nie posyła na kolana. Być może w zestawieniu z Angielskim Pacjentem, wypada bardziej przystępnie. Jest lżejsza, a przez to lepiej jej się słucha. Patrząc kilka lat wstecz, można ją nazwać jedną z bardziej udanych prac Libijczyka. Szkoda tylko, że znów nie zostanie to odpowiednio odnotowane. To, niestety, już nie ten wzorzec, będący w stanie upomnieć się o słuchacza muzyki filmowej a.d. 2017.

P.S. Album zamyka piosenka, którą wspólnie napisali Gabriel Yared i Chris Cornell, a wykonał Cornell. Dla zmarłego w maju frontmana Soundgarden było to ostatnie zetknięcie z kinem.

Najnowsze recenzje

Komentarze