Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tom Holkenborg aka Junkie XL

Distance Between Dreams

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 02-09-2017 r.

Czy odległość między marzeniami da się zmierzyć? Poniekąd tak. Może niekoniecznie długością, ale wysokością poprzeczki, jaką sobie stawiamy. I właśnie z taką myślą rozpoczynamy naszą podróż po malowniczych rejonach Oceanu Spokojnego. Podróż w poszukiwaniu wielkich fal monsunu letniego.



Distance Between Dreams nie jest typowym dokumentem. To w gruncie rzeczy ubrana w szaty dokumentu, inteligentna kampania reklamowa pewnej firmy produkującej rozpoznawalny na całym świecie napój energetyczny. Krótki, bo niewiele ponad godzinny film, przedstawia losy Iana Walsha oraz jego braci, którzy na co dzień są niczym niewyróżniającymi się mężczyznami. Natomiast w szczytowym okresie sezonu surfingowego, chwytają za deski i przemierzając setki kilometrów amerykańskich wybrzeży, szukają najdogodniejszego miejsca do uprawiania swojej pasji. Minione lata były pod tym względem bardzo wyjątkowe, bo zjawiska pogodowe potęgował efekt El Nino hamujący upwelling oceanicznych wód głębinowych. Wielkie fale, to wielkie wyzwania, ogromna dawka adrenaliny, ale i związane z tym niebezpieczeństwa. Film Roba Bruce’a próbuje więc dzielić przestrzeń między pełnym optymizmu, przygodowym tonem, a poczuciem respektu względem potęgi natury. Abstrahując od schematycznego sposobu prowadzenia narracji – postawienia w centrum wydarzeń profesjonalnych surferów z wszystkimi ich ambicjami i lękami – należy pochwalić przede wszystkim mistrzowską realizację z fantastycznymi zdjęciami na czele. Widok kilkunastometrowych fal i próbujących je okiełznać ludzi jest hipnotyzujący, a dodatkowo potęgowany wielkością ekranu, na jakim podziwia się te obrazy. Oczywiście mając tak „energetycznego” patrona, Distance Between Dreams nie mógłby być niczym innym, jak teledyskowo zmontowanym, wizualnym cacuszkiem. Płynność tego filmu tylko okazjonalnie przerywana jest ckliwymi epitafiami braterstwa Walshów i ich mniejszymi lub większymi dramatami. Szczerze powiedziawszy słynęło to po mnie niczym woda po kombinezonie surfingowym Iana. Żałowałem tylko tego, że podobne obrazy nie trafiają ostatnio do repertuarów naszych kin IMAX.

Ponoć nie ma dobrego dokumentu bez dobrej muzyki, ale informacja o angażu najbardziej kontrowersyjnego nabytku RCP ostatnich lat, Toma Holkenborga aka Junkie XL, miała prawo budzić pewne obawy. Byłyby one w pełni podstawne, gdyby twórcy podeszli do kwestii muzyki w bardziej tradycyjny sposób. Trudno jednak oczekiwać od producenta parającego się tworzeniem napojów energetycznych, aby zbyt dużą wagę przywiązywał do klasyki dokumentalnego scoringu. Teledyskowy charakter widowiska już na wstępie kierował cały projekt w objęcia współczesnych formy komunikowania się z odbiorcą, a kompozytora w stronę jego największej pasji – elektroniki. Wydawać by się mogło, że Holender sięgnie po sprawdzone zestawy sampli i loopów zachowanych jeszcze z czasów brylowania po parkietach klubowych, ale Holkenborg poszedł o krok… wstecz. W duchu panującej ostatnio mody na retro-elektonikę, ale z poprawką na królujące obecnie trendy, postanowił oprzeć całą swoją kompozycję tylko i wyłącznie na analogowych instrumentach. Zresztą nie bez powodu przez lata gromadził leciwe syntezatory z setkami kabli i pokręteł, przypominającymi przedwojenne centrum telegraficzne. Posłużyły one do stworzenia nowego zestawu brzmień identyfikowanych z miejscem toczącej się akcji – oceanem.


Pozornie proste zadanie okazało się wielogodzinnym poszukiwaniem tekstur, pozwalających uchwycić piękno i grozę gigantycznych fal. Zanim jednak przejdziemy do sedna całego widowiska – swoistego rodzaju „ujeżdżania” fal zwanych Szczękami (Jaws) – przed nami długie i żmudne wprowadzenie w to, czym zajmują się bracia Walsh. Wśród scen ukazujących zwykłe czynności Iana, nie brakuje również sentymentalnych przebitek w slow motion pokazujących panoramę miotanego falami oceanu. To właśnie wtedy narkotyczne fragmenty kompozycji Junkiego mają swoją największą moc sprawczą. Muzyka oparta na prostej konstrukcji rytmicznej i klarownej melodyce dobrze wtapia się w ten błękitny pejzaż, tworząc absorbujący uwagę, audio-wizualny przekaz. Błędem byłoby jednak przeceniać rolę muzyki Holendra. W Distance Between Dreams pojawia się również wiele innych utworów, i co ciekawe, nie są to evergreeny z nutu muzyki popularnej. Kawałki stylizowane na takowe zaczerpnięto… z bibliotek muzyki używkowej. Mimo tego całkiem dobrze komponują się z ilustracją stworzoną przez Toma Hollkenborga.

Ilustracją, która na swoim oficjalnych wydaniu soundtrackowym zyskuje pełnię blasku. Ponad godzinny soundtrack spokojnie nazwać możemy image albumem, na którym znajdziemy wiele niewykorzystanych fragmentów ścieżki dźwiękowej. Całość zamknięta została natomiast w formie suit, odwołujących się do poruszanych w filmie wątków. O ile więc przygoda z samym soundtrackiem nie zdradza znamion bardzo dużej ingerencji w strukturę ilustracji, o tyle zapoznanie się z filmem zwraca uwagę na przedmiotowe potraktowanie kompozycji Junkiego.



Przedmiotowo potraktowani mogą się również poczuć kolekcjonerom tego typu soundtracków, którym już na wstępie zamknięto drogę do zakupu oficjalnego krążka CD. Distance Between Dreams wydano bowiem na winylu oraz w formie cyfrowego soundtracku dostępnego na wybranych serwisach muzycznych. Szkoda, bo byłby to jeden z nielicznych albumów Junkiego, który bez kalkulowania dołączyłbym do mojej kolekcji. Muzyka Holendra ma swoje bardzo mocne momenty, jak w przypadku świetnie wkręcających się tematów surfowania, czy ambientowych, owianych nutką melancholii tekstur. Z drugiej strony nie brakuje chwil przestoju i mniej absorbujących utworów, które tylko dzięki swojej narkotycznej rytmice pozwalają nam prześlizgnąć się do dalszych fragmentów. Nie zmienia to jednak faktu, że ścieżka dźwiękowa do Distance Between Dreams jest dosyć przyjemnym słuchowiskiem. Odważę się stwierdzić, że jednym z ciekawszych w filmowym dorobku Junkie XL. W świetle tego wszystkiego warto więc postawić pytanie o sens pchania się Holkenborga tam, gdzie wyraźnie mu nie idzie. Zamiast kaleczyć blockbustery nieudolnymi eksperymentami z orkiestrą, może warto przemyśleć opcję pozostania przy tym, co w duszy gra? Ot takie pobożne życzenie idealisty i wybrednego estety.

Najnowsze recenzje

Komentarze