Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Andrzej Korzyński

Wielki Szu

(1983/2017)
4,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 08-11-2017 r.

Wielki Szu, genialny pokerzysta-oszust w zapadającej w pamięć interpretacji Jana Nowickiego, to dla kinematografii późnego PRL-u postać bez dwóch zdań kultowa. Bohater tego pokroju – niejednoznaczny moralnie, czarujący łajdak – stwarza też ciekawe wyzwania dla kompozytora muzyki filmowej. Dodatkową motywacją w tym względzie może być unikalny miks stylistyczny, jakim jest obraz Sylwestra Chęcińskiego. Szczypta łotrzykowskiego kina gangsterskiego oraz filmu noir, skąpana w estetyce lat 80-tych czyni z Wielkiego Szu coś w rodzaju Żądła z epoki żelaznej kurytny. Jest przy tym swojsko, trochę kiczowato, a intryga szulerów służy jako pretekst do zajrzenia za kulisy PRL-owskiego high-life’u.

Wszystkie elementy stylistyczne tej układanki próbuje godzić w swojej ilustracji muzycznej Andrzej Korzyński. Widać to w zasadzie już w pierwszych dwóch kompozycjach obecnych w filmie, z których Powrót stanowi uwspółcześnioną wariację muzyki do kina gangsterskiego, a Wielki Szu I w swoich elektronicznych i funkowych stylizacjach stara się dodać filmowi aury przebojowości i trendsetterstwa. Jest to rzeczywiście mocny, efektowny początek, który pokazuje, że Korzyński jak zwykle podszedł do tematu w sposób daleki od sztampy. Pochwalić też można dwa zaprezentowane tu tematy ścieżki; przy czym o ile temat tytułowy dla współczesnego odbiorcy może trącić myszką, o tyle Powrót niesie ze sobą solidną dawkę ponadczasowego, rasowego noir (świetna trąbka Majewskiego!). Pierwszy utwór płyty to zresztą bardzo przekonująca ilustracja suspensowa, która w połączeniu z mroczną stylistyką zdjęć oraz kadrowaniem głównego bohatera bez ujawniania jego twarzy, stanowi mocne preludium podkreślające zagadkowość tytułowej postaci.

Korzyńskiemu udało się przede wszystkim muzyczne uwspółcześnienie dość klasycznej w swoich założeniach intrygi sensacyjno-przygodowej. Nie ma tu miejsca na większe subtelności czy niedopowiedzenia, bo Wielki Szu pod względem charakteru narracji jest kinem bardzo konkretnym i precyzyjnym, nastawionym na ekscytowanie widza i zaskakiwanie go efektownymi zwrotami akcji. Taka też jest ilustracja Korzyńskiego: z wyraźnie zaznaczonymi i odseparowanymi wątkami, z czytelną bazą tematyczną rytmizującą całość jak powracający refren, z komunikatywnością dyskotekowego przeboju.

Ów brak zniuansowania na dłuższą metę stanowi jednak słabość ścieżki. Jej potencjał przy kolejnych odsłuchach wyczerpuje się stosunkowo szybko. Podczas gdy inne hity Korzyńskiego, takie jak W pustyni i w puszczy czy Akademia Pana Kleksa za sprawą swojego muzycznego bogactwa zachęcają do wielokrotnych odtworzeń, Wielki Szu jest jak kryminał, w którym po rozwikłaniu zagadki i zidentyfikowaniu mordercy powtórna lektura będzie już nieodwracalnie naznaczona piętnem tej wiedzy. Ramy programowe ścieżki zostały nakreślone dość wąsko i po zidentyfikowaniu przez słuchacza założeń konwencji (wspomniane wyżej „noir w poetyce 80s”) ulatuje spora część frajdy. Kompozycja Korzyńskiego pozostaje oczywiście i wówczas niezłą rozrywką, ale na tle zachodnich produkcji sięgających w tamtym okresie do dorobku noir (np. The Body Heat z muzyką Johna Barry’ego, czy The Big Sleep Jerry’ego Fieldinga) rozrywką chyba zbyt powierzchowną. Podobnie zresztą jak i film Chęcińskiego, którego główna wartość tkwi w niezapomnianej kreacji Jana Nowickiego.

Żeby jednak oddać Korzyńskiemu sprawiedliwość, trzeba podkreślić, że co najmniej w kilku scenach jego muzyka wyraźnie przewyższa to, co dzieje się na ekranie. Ma to miejsce zwłaszcza w przypadku wątku miłosnego. W filmie jest to dość drętwa i naciągana sekwencja, która o dziwo zainspirowała kompozytora do napisania bardzo urokliwej melodii na miarę lirycznych dokonań z jego najsłynniejszych i najlepiej ocenianych prac. Utworem Miłość Szu będą więc usatysfakcjonowani nie tylko miłośnicy talentu Korzyńskiego, ale i każdy słuchacz ceniący sobie wysmakowane, romantyczne granie w orkiestrowym entourage’u – będące skądinąd swego rodzaju znakiem firmowym naszego rodaka.

Jak widać Wielki Szu muzycznie nie odbiega znacząco od potrzeb gatunkowych filmu, stawiając na szybki efekt oraz krótką acz intensywną ekscytację. Przelotny romans głównego bohatera z jego ekranową partnerką może więc służyć za metaforę wad i zalet tej ścieżki. Niedługi wspólnie spędzony czas z pewnością da wiele przyjemności, ale być może na kolejny wieczór warto zapewnić sobie zastępstwo.

Najnowsze recenzje

Komentarze