Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Justice League (Liga sprawiedliwości)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-11-2017 r.

Kino blockbusterowe zdominowane jest przez franczyzy – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jeżeli chcesz zarobić, to inwestujesz w rozbudowane uniwersa filmowe, a najlepiej oparte na przygodach komiksowych bohaterów. Wydawać by się mogło, że to łatwy pieniądz, bo oto z jednej strony mamy przykład Marvela kroczącego określonym schematem postępowania. Czemu więc tak trudną i wyboistą drogą podążają włodarze studia Warner Bros., biorąc na warsztat przygody superbohaterów ze stajni DC? Na to pytanie trudno znaleźć rozwiązanie w świetle tylu dziwnych decyzji, jakie na przestrzeni ostatniej dekady zapadły w tamtejszych kuluarach. O historii powstawania takich precjozów, jak Batman v Superman, czy Legion samobójców można kręcić osobne filmy, które, założę się, że w kinowej dystrybucji poradziłby sobie lepiej niż wyżej wspomniane tytuły. Niemniej jednak Warner Bros. postanowiło iść za ciosem, szykując widzom równie rozrywkową, co Wonder Woman, Ligę sprawiedliwości. Tak naprawdę o zmianę konwencji i podejścia do kina superhero poproszono już Zacka Snydera po zbyt rozbuchanym i nadętym tonie, jaki legł cieniem na BvS. Zapowiadano rozrywkę w stylu Marvela i w takim też duchu stworzono scenariusz. W trakcie produkcji stało się coś nieoczekiwanego. Rodzinna tragedia Snydera odepchnęła go od projektu, który wylądował w rękach syna marnotrawnego Marvela – Jossa Whedona. Nie przeszkadzało mu, że zdjęcia zakończono już dawno temu, a materiał filmowy wkraczał na ostatnią prostą postprodukcji. Zarządził dokrętki, wymieniając ponad 30% gotowych już scen. Pierwotnie planowane, prawie trzygodzinne widowisko pozbawiono wielu wprowadzonych przez Snydera wątków, zamykając całą rozrywkę w niespełna dwugodzinnym czasie prezentacji. Obawy były spore, ale rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej brutalna…

Krytyka i widownia „przejchała się” po Lidze sprawiedliwości niczym walec po świeżo ułożonym dywaniku asfaltowym. Punktowano wszystko – od kiepskich kreacji niektórych herosów począwszy, poprzez pełen absurdów scenariusz, a skończywszy na ocierających się o amatorszczyznę, wizualiach. Lawina hejtu spłynęłaby po twórcach niczym ożywcza woda, gdyby nie idąca w ślad za tym niska frekwencja w kinach. Planowany miliard w box office okazał się trudnym do zdobycia szczytem, pozostawiającym na horyzoncie tylko i wyłącznie nadzieje na zwrócenie astronomicznych kosztów produkcji (prawie 300 mln $). Osobiście dystansuję się trochę od tego malkontenctwa. Jeżeli bowiem spojrzymy na całe przedsięwzięcie przez pryzmat pewnego rodzaju rozrywki, to można powiedzieć, że spełnia ono swoje kryteria. Owszem, nijak pasuje do narzuconej wcześniej konwencji, co nie zmienia faktu, że dwugodzinny seans jest całkiem znośnym doświadczeniem, o którym zapominamy tak szybko, jak szybko opuszczamy salę kinową.

Warner Bros. zupełnie jak Marvel nie potrafi się odnaleźć na gruncie opraw muzycznych do swoich filmów. Ciągłe eksperymentowanie pchnęło ostatecznie całe uniwersum w objęcia Hansa Zimmera i jego ziomków z Remote Control Productions. Mistrz umył ręce od angażowania się w przyszłe dzieła, więc ciężar obowiązków ilustracyjnych Ligi sprawiedliwości przejął najbardziej kontrowersyjny jego wychowanek – Junkie XL. Miesiącami żyliśmy wizją zmarnowanego potencjału tej pracy, gdy gruchnęła niespodziewana nowina a o przejęciu filmu przez Whedona. Można było oczekiwać pewnych zmian, ale że na pokład zechce on sprowadzić Danny’ego Elfmana? Tego scenariusza wydarzeń mało kto się spodziewał! Pamiętamy bowiem kontrowersyjne losy oprawy muzycznej do drugiej części Avengersów. Elfman sprowadzony przez Whedona „za pięć dwunasta” w celu uzupełnienia muzycznych braków po dokrętkach Age of Ultron, podzielić musiał los Tylera, którego muzykę poszatkowano i częściowo wyrzucono do kosza. Może w formie rekompensaty za ten proces, a może z innych mniej znanych nam powodów, do kina superhero powrócić miał niegdysiejszy wyznacznik jego jakości. Któż bowiem bardziej nadawał się na to stanowisko, jeżeli nie autor opraw muzycznych do pierwszych dwóch Batmanów czy Spider-Mana? Sukces był na wyciągnięcie ręki.

Elfman nie omieszkał się o niego otrzeć. Jeszcze podczas tworzenia ścieżki dźwiękowej zapowiadano powrót do klasycznych tematów Człowieka-nietoperza i Supermana, wzbudzając w geekach niemałą euforię. Kompozytor nie krył zarazem, że cała dotychczasowa spuścizna Zimmera i jego następców wyląduje w koszu. „Batman has only one theme” – wymowny uśmieszek towarzyszący tym słowom mówił więcej niż jakiekolwiek wyjaśnienia.

Nie ukrywam, że kiedy po raz pierwszy wertowałem zwartość albumu soundtrackowego wydanego nakładem Sony Music, to serce rosło w miarę zagłębiania się w muzyczną treść. Nauczyłem się całego albumu na pamięć i to jeszcze przed wycieczką do kina. A nie było to łatwym zadaniem! Elfman wytoczył najcięższe działa swojego przebogatego warsztatu. Nie stroniąca od orkiestracyjnej maestrii, barwna praca, zawstydziła pod względem technicznym wszystko to, co do tej pory stworzyli poprzednicy Danny’ego. W napisanej z wielkim rozmachem partyturze próżno było szukać motywów Zimmera z MoSa czy nolanowskich Batmanów. Zgodnie z zapowiedzią zastąpiły je klasyczne wizytówki tych herosów. Jedynym punktem zbiorczym odnoszącym się do muzycznego dziedzictwa DCEU był drapieżny motyw Wonder Woman, ale i on „skarcony” został dobrą, orkiestrową aranżacją. Wydawać by się mogło, że do pełni szczęścia potrzeba tylko skromnych akcentów punktujących obecność pozostałych bohaterów i jednego, zbiorczego tematu Ligi. Niestety na tym polu Danny Elfman się nie popisał. O ile bowiem Flash otrzymał całkiem zgrabnie zarysowane ostinato, przypominające podobnie skonstruowany motyw sprintera z serialu telewizyjnego, o tyle Cyborg i Aquaman zostali zbyci mało znaczącymi frazami. Wielkiego znaczenia nie ma również główny temat tytułowej Ligi. Patetyczna fanfara, która pod wieloma względami przywołuje w pamięci analogiczny, zbiorczy motyw Avengersów, jest tak samo funkcjonalna, co anonimowa, transparentna w morzu podobnych melodii. No i nie da się nie wspomnieć o temacie stworzonym na potrzeby głównego antagonisty – Steppenwolfa. Niszczyciel światów zinterpretowany został mrocznym anagramem motywu… Batmana!

Można odnieść wrażenie, że Elfman nie był zainteresowany kreatywną stroną tego muzycznego przedsięwzięcia, skupiając się na jego sentymentalnym aspekcie. Owszem, mogło to wynikać z napiętego terminarza ograniczającego proces twórczy, ale z drugiej strony mamy przecież szalenie dopracowane orkiestracje, które też wymagały skupienia i czasu! Ot taki paradoks, bo wszystkie te misternie tkane, symfoniczne ornamenty, giną w fatalnie zmiksowanym dźwięku Ligi sprawiedliwości. Ścieżka dźwiękowa, choć wydaje się istotnym narratorem całego filmu, nie ma jednak szans sprawdzić się w swoich najjaśniejszych momentach, ponieważ przestrzeń dla niej przeznaczona zabierana jest przez efekty dźwiękowe. Nie dziwią więc inicjatywy podejmowane przez wyznawców Syndera, aby w wersji reżyserskiej przywrócić ścieżkę dźwiękową Junkie XL. Ścieżkę, która przecież… nigdy nie powstała.

Negatywny PR wokół filmu Whedona/Snydera uderzył obuchem samego Elfmana. Wspomniane wyżej lamenty entuzjastów „talentu” Holkenborga również rzuciły się cieniem na wysiłek kompozytora. A moim zdaniem niesłusznie, bo gdy sięgniemy po album soundtrackowy, wtedy przekonamy się kto tak naprawdę rozdaje karty w gatunku superhero. Elfman wydaje się bezkonkurencyjny w budowaniu muzycznej narracji, wprowadzaniu odpowiedniego, podniosłego nastroju i, co tu dużo mówić, operowaniu powierzonym mu instrumentarium i zapleczem tematycznym. O ile filozofia jaką wyznaje kompozytor wydawać się może słuszna, to już przełożenie tego wszystkiego na doświadczenie odsłuchowe nie zawsze przychodzi z łatwością. Idealnym przykładem jest dwupłytowy soundtrack od Sony Music, który w równym stopniu fascynuje treścią, co nuży jej nadmierną wylewnością. Moim zdaniem można to było zrobić inaczej. Powtarzające się utwory w różnych wersjach zastąpić jedną, a piosenki? No cóż… Wydają się najmniej potrzebnym elementem tego słuchowiska.

A zaczynamy przygodę z soundtrackiem jedną z nich – cytowanym w filmie Everybody Knows Sigrid. Prawdziwa przygoda zaczyna się od niespełna minutowej prezentacji heroicznej fanfary w The Justice League Theme – Logos. Narzucona tu myśl ma rozwinięcie w pełnokrwistej suicie dedykowanej naszym bohaterom. Hero’s Theme jest chyba najbardziej kontrowersyjnym tworem na całej długości opisywanej tu oprawy muzycznej. Ostinatowej melodii bliżej bowiem do tworów Hansa Zimmera aniżeli typowych kawałków tworzonych przez Elfmana. Podobną konstrukcją poszczycić się może analogiczna suita dedykowana głównemu antagoniście. Troszkę dziwi podejście kompozytora do rzeczonych melodii, ale można przyjąć umownie, że starał się pogodzić swój świat z muzycznym światem swoich poprzedników w DCEU. A po kilku odsłuchach można przejść z tym materiałem do porządku dziennego, darząc go nawet pewną dozą sympatii. Będzie ona potrzebna do bezproblemowego zmierzenia się z dalszą częścią soundtracku.

Nie dlatego, że jest ona chaotyczna i atonalna, trudna w odbiorze, ale przez wzgląd na intensywność proponowanej muzyki. Elfman nie przebiera w środkach. Nie rozczula się nad problemami poszczególnych postaci i nie daje przestrzeni na złapanie nawet najmniejszego oddechu. Wbijając się w szaleńcze tempo narzucone przez reżysera, stawia przed nami serię wybuchowych fragmentów eksponujących tematyczny potencjał formującej się Ligi. Na pierwszy ogień idzie rzecz jasna Batman z nieśmiałymi wejściami jego tematu w Batman on the Roof. Na pełny aranż przyjdzie nam jeszcze poczekać do wspartego chórem Then There Were Three. Największe ciarki wywołuje jednak monumentalna prezentacja wizytówki Człowieka-nietoperza w finalnej konfrontacji – szkoda, że w filmie zagłuszonej głośnym wybuchem i rykiem silnika. Motyw Wonder Woman jest w ścieżce dźwiękowej do Ligi sprawiedliwości swoistego rodzaju atrakcją. Wybrzmiewa w niej tylko raz w Wonder Woman Rescue, ale tak charakternie, że Junkie XL i Rupert Gregson-Williams mają materiał do analizy na ewentualność ilustrowania kolejnych filmów z tą bohaterką.

Wielkiego problem nie będzie pod tym względem z Cyborgiem, który najsłabiej wypadł w widowisku – tak filmowo, jak i muzycznie. Kompozytor obdarzył go trzynutowym, melancholijnym motywem żywcem wyjętym z kart partytur Terminator: Ocalenie. Zaprezentowany po raz pierwszy w Enter Cyborg stopniowo nabiera coraz większego wyrazu, stając się wkrótce osią wokół której nawarstwiane będą różnego rodzaju (choć subtelne) zabawy z elektroniką. Największą zagadką pozostaje Aquaman, który w ścieżce dźwiękowej Elfmana nie ma żadnego godnego tej postaci motywu. Z kolei zawsze, kiedy się pojawia w scenach akcji, towarzyszy mu orkiestrowo-chóralny, epicki ton. Tak jest w przypadku Aquaman in Atlantis, jak i w końcówce The Tunnel Fight oraz w finałowej konfrontacji.



Problemu z identyfikacją nie będzie stwarzał motyw Szkarłatnego sprintera, który w odniesieniu do jego umiejętności cechuje się odpowiednią dynamiką i siłą wyrazu. Smyczkowe ostinanta proponowane w The Tunnel Fight czy Spark of The Flash mają jeszcze jedną ciekawą zaletę – stanowią naturalną, rytmiczną równoważnie dla skomplikowanych architektur w muzycznej akcji. Szczególnie mocno daje to o sobie znać w przebrzmiałych fragmentach końcowej potyczki. Oczywiście wejścia tematów Batmana i Supermana również wprowadzają sporą porcję energii, choć na melodie skojarzoną z tym drugim będziemy musieli trochę poczekać. Pierwsze nuty klasyku Williamsa wybrzmiewają w Friends and Foes i nie jest to bynajmniej heroiczna, doskonale znana nam odsłona tej melodii. Otulona płaszczykiem mroku racjonalizowana jest filmowymi wydarzeniami. Do klasycznej formy powraca dopiero w końcówce ścieżki dźwiękowej – rzecz jasna w utworze z finałowej potyczki. A skoro o niej…

…to warto słów kilka wspomnieć o muzycznej akcji, a właściwie o dwóch jej monolitach. Gdybym miał szukać filarów dźwigających ciężar ścieżki dźwiękowej do Ligi sprawiedliwości, to byłyby nim utwory The Tunnel Fight oraz The Final Battle. I to nie w skróconych, albumowych wersjach, ale pełnych, filmowych, które znajdziemy na drugim krążku. Tymi niespełna dwudziestoma trzema minutami Danny Elfman wygrał moją miłość względem tej ścieżki. Dziesiątki odsłuchów i każdy przynosi kolejne, fascynujące odkrycia kryjące się w orkiestracyjnych detalach. Oto mocna kandydatura do miana utworów roku 2017!

Z zawalczeniem o tytuł ścieżki roku byłby już pewien problem. Przede wszystkim przez wzgląd na miałką oryginalność pracy. Nie chcę tutaj tłumaczyć Elfmana z jego podejścia do tego projektu, bo troszkę ociera się ona o sentyment do filozofii tworzenia opraw muzycznych sprzed lat. Jeżeli taki był plan, to udał się niemalże perfekcyjnie. Z drugiej strony nie zapominajmy, że kompozytor miał na realizację swoich zadań bardzo mało czasu, co musiało rzutować na efekcie końcowym. Mimo wszystko w nasze ręce trafia jedna z najlepszych ostatnimi laty partytur do kina superhero. Perfekcyjnie skrojona na miarę filmowych potrzeb, ale, niestety, przez ten film w głównej mierze pozbawiona należnej chwały. Obawiam się jednak, że po tak gromkiej krytyce, jaka ze strony wyznawców Snydera spadła na Whedona i Elfmana, duet ten nieprędko powróci do łask w DCEU. A szkoda…

I na koniec warto chyba wspomnieć o jednym paradoksie. Mimo wyrzucenia z projektu, Junkie XL i jego elektroniczne fiksacje nie poszły w zapomnienie. Na krążku znajdziemy bowiem kawałek, który na potrzeby zwiastuna snyderowskiej wersji filmu remiksował właśnie Holkenborg.

Najnowsze recenzje

Komentarze