Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Minima Rhytm 3

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 26-01-2018 r.

Piano Stories jest z pewnością najważniejszą i najpopularniejszą serią niefilmowych albumów Joe Hisaishiego. Wspaniałe melodie i piękne brzmienie fortepianu – to stanowczo wystarcza niemal każdemu miłośnikowi niekwestionowanego talentu Japończyka. Jednak pod koniec pierwszej dekady nowego millenium urodzony w Nagano artysta zaczął więcej czasu poświęcać swojej twórczości koncertowej, skupionej głównie na muzyce modernistycznej. Przełomową płytą z tego nurtu było Minima Rhytm z 2009 roku, podkreślające fascynację Hisaishiego minimalizmem. W 2015 roku ukazało się Minima Rhytm 2, a dwa lata później na półki sklepowe trafiła trzecia część cyklu. Można zatem powiedzieć, że seria Minima Rhytm przejęła schedę po Piano Stories (ostatnia część miała premierę w 2008 roku). Dobrze to się przekłada na widoczne u niego tendencje twórcze. Czarujące, chwytliwe tematy, wyraźnie słyszalne własnie na Piano Stories, ostatnimi latami zaczęły się stawać coraz rzadszymi bywalcami w pracach Japończyka, a ich miejsce zajął podporządkowany modernizmowi nacisk na formę, wyszukane harmonie, a także na minimalistyczne środki wyrazu. Dobitnie widać to na trzech częściach Minima Rhytm. W niniejszym tekście przyjrzymy się „trójce”, najnowszej odsłonie cyklu.

Album otwiera Tri-AD for large Orchestra, napisany w 2016 roku na zlecenie Nagano City Art Center. W kontekście tego dynamicznego utworu należałoby przywołać Johna Adamsa – twórcę muzyki poważnej (silnie zakorzenionej w minimalizmie), jednego z ulubionych kompozytorów Hisaishiego. Amerykanin może być znany miłośnikom muzyki filmowej głównie ze względu na utwór Harmonielehre, z którego ochoczo czerpał Don Davis w swojej kultowej ścieżce dźwiękowej z Matrixa. Jednak w przypadku rzeczonej kompozycji, Hisaishi nawiązał do innej partytury Adamsa, a mianowicie do Short Ride in a Fast Machine. W zasadzie cały początek Tri-AD for large Orchestra wydaje się niemal żywcem wzięty z utworu Amerykanina, a zatem granica między inspiracją a plagiatem jest tutaj bardzo cienka. Jest tu co prawda kilka znaków charakterystycznych typowych dla Hisaishiego (niektóre instrumentacje, szczątkowo pojawiająca się melodyka), niemniej piętno Adamsa odczuwalne jest na całej rozciągłości tej kilkunastominutowej kompozycji (zwłaszcza w kontekście charakterystycznych partii trąbek, a także warstwy rytmicznej). Niemniej Japończyk pokazuje się tutaj jako doskonały imitator współczesnej muzyki minimalistycznej. Szkoda tylko, że niewiele w tym indywidualnego języka muzycznego.

Pozostałą część przestrzeni albumowej zapełnia jeden z najdłuższych utworów koncertowych Hisaishiego, ponad 40-minutowe, złożone z pięciu części, monumentalne The East Land Symphony, i tym razem mocno zakotwiczone w muzyce współczesnej. Już pierwsza część zdradza nam, że będzie to niełatwa w odsłuchu kompozycja. Japończyk rzuca słuchaczy w wir nerwowych dysonansów, szybkich przebiegów smyczkowych i dętych, gwałtownych uderzeń orkiestry, często wspomaganych gdzieniegdzie instrumentami perkusyjnymi. Air jest już spokojniejsze, ale za to w wydźwięku bardziej mroczne i posępne, co osiągane jest za pomocą wyrazistej pracy dzwonków i trzeszczącej sekcji smyczkowej. Tokyo Dance, z początku również przypominające twórczość rzeczonego we wcześniejszym akapicie Adamsa, to już rajd z orkiestrą i sopranem, będący czymś, sugerując się częściowo tytułem, operowego i modernistycznego tańca. Jest to też najciekawsza część The East Land Symphony. Rhapsody of Trinity to znów porcja trudnego, miejscami kakofonicznego, sprintu tokijskich filharmoników. Ostatnia część przynosi w końcu nieco wyciszenia, z rzewnymi smyczkami i, ponownie, sopranem. Niestety, patrząc przez pryzmat całej 40-minutowej kompozycji, i tutaj ciężko będzie nam dostrzec coś więcej, aniżeli taką „suchą” biegłość Hisaishiego w aranżacji i harmonice.

Jak zatem widać Minima Rhytm 3, w kontekście gabarytów i skali aparatu wykonawczego, bliżej do pierwszej części serii, niż do bardziej kameralnej „dwójki”. Jednocześnie wydaje się znacznie mniej interesująca, aniżeli
protoplasta cyklu. Oczywiście miejscami jest to muzyka bardzo dobra technicznie, wszak niektórych harmonii i zagrań instrumentacyjnych nie powstydziliby się najsłynniejsi kompozytorzy muzyki współczesnej, ale też nie ma co ukrywać, że nie wykracza ona poza to, co oferuje nam zazwyczaj muzyczny modernizm. Mógłbym nawet powiedzieć, że niestety Hisaishi staje się chyba zbyt hermetyczny w swoim wyścigu za trendami awangardy, gubiąc tym samym gdzieś po drodze swój własny głos, jakiś pierwiastek ponadprzeciętnej kreatywności. Tak też Minima Rhytm 3 mógłbym polecić jedynie najzagorzalszym amatorom muzyki współczesnej. Reszta raczej nie ma tu czego szukać.

Inne recenzje z serii:

  • Minima Rhytm 1
  • Minima Rhytm 2
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze