Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Cloverfield Paradox, the (Paradoks Cloverfield)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-02-2018 r.

Można odnieść wrażenie, że J.J Abrams bawi się z fanami swojej twórczości w kotka i myszkę. Po komercyjnym sukcesie pierwszej odsłony Cloverfield, długo zwlekał ze stworzeniem sequela, aż w końcu, po ośmiu latach, wykonał zdecydowany ruch w tym kierunku. Wypromowany dosłownie kilka tygodni przed kinowym pochodem, 10 Cloverfield Lane, okazał się troszkę mniej wciągającym dziełem, ale udowadniającym, że w serii tej drzemie olbrzymi potencjał. Samonakręcająca się spirala wygórowanych oczekiwań ruszyła z pełną parą. Nie trudno więc było o chwilowe potknięcie, kiedy zapracowany filmowiec koordynował zaocznie powstawanie dwóch niezależnych projektów. I jak w przypadku poprzednich, tak i tym razem nad całą produkcją rozpostarto płaszczyk dezinformacji. Wiadomym było, że akcja kolejnego obrazu rozgrywać się będzie w kosmosie, a premiera ma nastąpić już w marcu 2018 roku. Jakże wielkie było zdziwienie oglądających finały Super Bowl, kiedy zobaczyli pierwszy trailer z zaskakującą informacją, że film zatytułowany Paradoks Cloverfield (The Cloverfield Paradox) jest już dostępny na platformie Netflix. Nie była to bynajmniej najbardziej szokująca informacja związana z tym filmowym przedsięwzięciem.



Takową okazały się miażdżące recenzje, które słusznie punktowały bolączki fabularne Paradoksu – bazowanie na kliszach gatunku space-survival i zupełnie nieprzekonujące kreacje aktorskie. Pomysł był całkiem fajny, bo traktował o genezie „sprowadzenia” na Ziemię tajemniczych potworów, ale wykonanie określić możemy mianem istnej katastrofy. Wizualizacja grupki bohaterów ratujących świat przed deficytem energetycznym ociera się tutaj o budżetowe wykonawstwo, a decyzje racjonalizujące ich działania wymykają się wszelkiej logice. W świetle tej spektakularnej porażki (artystycznej, bo nie finansowej), pod wielkim znakiem zapytania stoją dalsze losy tej serii. Wiemy, że kolejny film osadzony w realiach II wojny światowej jest już na ukończeniu, ale co dalej? O tym przekonamy się zapewne niedługo. Albo i nie…

W politykę dezinformacji wtopiła się również kwestia angażu kompozytora oprawy muzycznej. Po sukcesie 10 Cloverfield Lane można było przypuszczać, że producenci po raz kolejny zdecydują się zatrudnić Beara McCreary. I tak też się stało. Bogaty warsztat amerykańskiego kompozytora i jego entuzjazm w podejmowaniu się nowych wyzwań dawał o sobie znać już w przypadku poprzedniego filmu. Solidnie skonstruowana, trzymająca w napięciu, ilustracja muzyczna, nie grzeszyła zgrabną melodyką przypisaną głównej bohaterce. Poniekąd odcinała się ona od tego, co kilka lat wcześniej w finale Cloverfield nakreślił Michael Giacchino. Ale diametralna zmiana konwencji i przeniesienie akcji na stację kosmiczną w Paradoksie niejako pozwoliły powrócić do takiego patetycznego grania. Do bogato zaaranżowanej symfoniki nie stroniącej od marszowych motywów, podniosłych, chóralnych fraz i… wszelkiej maści klisz związanych z „kosmiczną” fantastyką w muzyce filmowej. Nie spędzają one snu z powiek odbiorcy o ile Bear McCreary wywiązuje się ze swoich powinności w stopniu bardziej niż zadowalającym. Jego ilustracja muzyczna wydaje się właściwie jedynym elementem tej produkcji, który przejawia jakiekolwiek rzetelne podejście do poruszanej tematyki.



Kwestii rzetelności nie wiązałbym tylko i wyłącznie z umiejętnym podążaniem wytyczonymi przez scenarzystów szlakami. Muzyka Amerykanina ociera się również o funkcję światotwórczą, budującą pomost między miejscem toczącej się akcji, a rzuconym w wir pewnych wydarzeń widzem. Pomocna w tym wszystkim jest zarówno klarowna tematyka, jak i wspomniane wcześniej powielanie gatunkowych standardów w sposobie kreowania narracji. Podniosły ton dynamicznej, polichromatycznej akcji wyznacza główny kierunek, w jakim podążą cała ścieżka dźwiękowa. Aczkolwiek nie stroni ona od bardziej intymnych fragmentów, gdzie do głosu dochodzi piękna liryka zamknięta w obrębie motywu głównej bohaterki, Avy Hamilton. Warto zwrócić uwagę na zbieżność tego tematu z analogiczną melodią stworzoną na potrzeby poprzedniego filmu. Można odnieść wrażenie, że kompozytor podchodzi do uczestników opowiadanych historii w sposób bardzo holistyczny. Potwierdzeniem tego byłoby bardzo duże podobieństwo marszowego tematu przewodniego, który jak żyw przypomina motyw Giacchino. I jeżeli jest jakaś cząstka tego uniwersum filmowego posiadająca właściwości uniwersalne dla wszystkich odsłon, to jest nią właśnie muzyka.


Obok tak skonstruowanej oprawy muzycznej nie sposób było przejść obojętnie. Całe szczęście trafiło na kompozytora, który niejako za punkt honoru stawia sobie promowanie swojej twórczości wśród miłośników ścieżek dźwiękowych. Jako geek doskonale rozumie potrzeby odbiorcy, więc jeszcze w dniu premiery pod szyldem własnej wytwórni Sparks & Shadows wypuścił album zawierający prawie 80 minut oprawy muzycznej. Na cyfrowym (póki co) soundtracku opublikowano większość skonstruowanej na potrzeby Paradoksu ilustracji, choć nie obyło się bez wielu zabiegów edycyjnych upłynniających prezentowaną treść. W ostatecznym rozrachunku udało się zachować pożądany „fun” bez zbędnego mieszania w chronologii. Przebojowość z jaką ten album wdziera się w świadomość odbiorcy nie jest bynajmniej efektem hochsztaplerskich sztuczek edytorów, ale samej treści. Muzyki, która w pierwszej kolejności intryguje, później systematycznie zadamawia się w wyobraźni słuchacza, by w końcu nią zawładnąć.

Wśród hurtowo tworzonych przez McCreary’ego ścieżek dźwiękowych spora część cechuje się względną przebojowością. Są to pięknie zdobione wydmuszki, które na dłuższą metę nie usatysfakcjonują koneserów gatunku. Paradoks Cloverfield bardziej aniżeli inne prace Amerykanina ma prawo poruszyć ten zaklęty krąg, choć o konkretnym zerwaniu nie ma raczej mowy. Świadczyć o tym może już kilka pierwszych minut naszej soundtrackowej przygody. Uwertura w ramach której prezentowany jest temat przewodni w dalszym ciągu zdradza charakterystyczne uproszczenia orkiestracyjne, jakie notorycznie stosuje McCreary. Perkusjonalia punktujące frazy, „zrzędzące” w tle gitary elektryczne i szczypta elektroniki… To sprawdzona recepta na zwrócenie uwagi słuchacza. Ale kupienie go następuje tylko i wyłącznie przy udziale ostinatowego motywu, przypominającego marszową melodię Giacchnino. Żywiołowe wykonanie paradoksalnie zyskuje tutaj w odmierzonym od linijki miksie, a patetyczny, militarystyczny ton dosyć często rewidowany jest przez wdzierające się w strukturę akcji, elementy grozy. To one stanowić będą główny trzon narracji w dalszej części albumu, ale zanim na dobre rozgościmy się w siejących niepokój dysonansach, przed nami chwila lirycznego oddechu. Jest on spoiwem łączącym postać Avy z pozostałym na Ziemi mężem. W pewnym momencie temat ten staje się również wyrazem smutku po stracie bliskich. W tym miejscu warto odnieść się do fragmentów utworu A Message for Ava, który wzbija się na wyżyny emocjonalnych zdolności ilustratorskich Beara. Jest to ostatni przystanek na drodze do spektakularnej kulminacji.



Ostatnie cztery utwory to kwintesencja tej pracy. Boję się mówić o jej geniuszu, ale miejscami partytura McCreary’ego ociera się o ten trudno uchwytny ideał. Jeżeli nie w konkurowaniu o atencję widza (niestety miks dźwiękowy nie faworyzuje muzyki), to już z pewnością słuchacza. Ale co tu się dzieje w tych niespełna trzydziestu minutach?! Tego nie można opisać bez odnoszenia się do wielu wcześniejszych prac kompozytora. Jedno w tym wszystkim jest pewne – Bear McCreary odrobił lekcję z klasyki gatunku s-f, przenosząc te doświadczenia na grunt własnych inspiracji. Poza zgrabnie rozpisaną symfoniką uwagę zwracają również partie chóralne – wkomponowane w ilustrację zaskakująco trafnie, bez wywoływania przesytu i poczucia sztucznego pompowania dramaturgii. W centrum wydarzeń w dalszym ciągu pozostaje tematyka, choć nie sposób nie wspomnieć o zyskującej na „jakości” u Beara, muzyce grozy (ocierającej się miejscami o goldenthalowską finezję). Natomiast całość tych starań, najzgrabniej jak to tylko możliwe, zamyka prawie ośmiominutowa suita z napisów końcowych. Tytułowe The Cloverfield Paradox zaliczam do ścisłej czołówki najbardziej udanych utworów w karierze McCreary’ego, aczkolwiek i tutaj na upartego znajdziemy wiele odniesień i inspiracji. Nie tylko muzyką Giacchino, ale i m.in. fanfarą Elfmana stworzoną na potrzeby… Spidermana.

Kiedy rok wcześniej pisałem recenzję ścieżki dźwiękowej do thrillera s-f Life, bardzo długo zastanawiałem się nad końcową oceną. Z jednej strony była to poprawna do bólu ilustracja. Z drugiej nie można jej było odmówić pewnego uroku i ponadprzeciętnej funkcjonalności. Dokładnie ten sam problem stoi mi przed oczami,kiedy zabieram się za ocenianie Paradoksu Cloverfield. Muzyka Beara zajmuje należne miejsce w szeregu gatunkowych highlightów ostatnich lat, choć pod względem kreatywności nie zachwyca tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Ale czy to jest najważniejsze w filmowej franczyzie Abramsa? Bardziej istotny wydaje się fakt, że Bear próbuje porządkować ten muzyczny świat i wszystko na to wskazuje, że nalazł swój klucz postępowania. Czy będzie on na tyle uniwersalny by wytrzymać próbę czasu i przestrzeni potencjalnie tworzonych, kolejnych widowisk? O tym przekonamy się w przyszłości… O ile McCreary zaproszony zostanie do współpracy. Mam nadzieję, że tak, bo każda kolejna partytura udowadnia, że jest właściwą osobą na właściwym stanowisku.


Inne recenzje z serii:

  • Cloverfield
  • 10 Cloverfield Lane
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze