Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Paesano

Maze Runner: Death Cure (Więzień labiryntu: Lek na śmierć)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-02-2018 r.

Więzień labiryntu zrobił kilka lat temu spore zamieszanie na rynku filmowym. Zrealizowana za śmieszne pieniądze ekranizacja kultowej powieści Jamesa Dashnera, okazała się wielkim sukcesem artystycznym i komercyjnym. Zgarniając dziesięciokrotność budżetu, projekt otrzymał dzielone światło na realizację pozostałych dwóch części literackiej trylogii. No i tutaj zaczęły się schody. Próby ognia, jak to na środkową część młodzieżowego post-apo przystało, były swoistego rodzaju filmem drogi, podczas którego główni bohaterowie szukali odpowiedzi na piętrzące się pytania. Dwu i półgodzinny obraz, choć zmontowany dosyć dynamicznie, nie fascynował w takim stopniu jak pierwsza część. Ale otwarte zakończenie dawało obietnicę ciekawej konfrontacji. Czy takową otrzymaliśmy?



Lek na śmierć jest dokładnie tym, czego po finale przygód Thomasa mogliśmy oczekiwać. Pierwsza część widowiska, to klasyczne budowanie napięcia, by w ostatnim akcie zanurzyć widza w bezpardonowej i… naiwnie skonstruowanej konfrontacji z ciemiężcą – organizacją D.R.E.S.Z.C.Z. Obraz Wesa Balla powiela wszystkie problemy, z jakimi zmagały się ekranizacje Igrzysk śmierci czy innych Niegodnych. Problemem jest sama historia, która bazuje na popkulturowych kliszach, prostocie w budowaniu narracji i przerysowanej dramaturgii. Jednakże w kategoriach czysto rozrywkowych, Lek na śmierć wygrywa tutaj laur pierwszeństwa (w zestawieniu z wyżej wymienionymi), serwując odbiorcy świetnie zrealizowane widowisko. Ot w sam raz na wieczorny wypad ze znajomymi do kina. Zresztą po zgromadzonej na sali widowni doskonale było to widać.

Zapewne niewielu z tych młodych, żądnych wrażeń odbiorców, wychodząc z kina miało w pamięci coś takiego, jak oprawa muzyczna. Zatrudniony do jej skonstruowania, John Paesano, doskonale wiedział gdzie jego miejsce. I choć jeszcze w pierwszej odsłonie filmowej trylogii miał okazję konstruować światotwórczą, budującą emocje i klimat, ścieżkę dźwiękową, to już w każdej kolejnej pracy jego starania rewidowane były przez ogrom innych wrażeń – wizualnych. Próby ognia rozczarowały na pewien sposób. Choć od strony funkcjonalnej spełniły swoje założenia w stopniu bardziej niż zadowalającym, to jednak w oderwaniu od filmowego kontekstu nie potrafiły sprzedać słuchaczowi czegoś równie emocjonującego. Oparcie całego przedsięwzięcia na jednym głównym temacie o trailerowej estymie i kilku pobocznych melodiach rozmieniły tę partyturę na drobne. Tym bardziej, że skrzętnie tkana dzianina orkiestrowych aranżacji oszpecona została wątpliwej jakości, elektronicznymi bibelotami. W rytm miarowo pulsującej elektroniki mieliśmy wkroczyć w finalny rozdział tej opowieści.

I początek Leku na śmierć okazał się dokładnie takim produktem, jakiego oczekiwaliśmy. Dalej głęboko osadzonym na pokutujących w branży schematach (dyktujące tempo ostinata, pulsująca elektronika), ale przynajmniej biorącym na warsztat wspaniały temat z części pierwszej. Heroiczna fanfara osadzona na gruncie prostej pod względem konstrukcyjnym symfoniki, zaskakująco dobrze sprawdziła się w scenie akcji ratunkowej i co najważniejsze, nie została przez montażystów zepchnięta na dalekie tło dźwiękowego miksu. I ku mojemu zdziwieniu podobnie było z dalszą częścią oprawy muzycznej, która w wielu scenach autentycznie zaczęła budować pewne emocje. Oczywiście elementem dominującym jest w tym filmie muzyczna akcja, ale zanim na dobre zanurzymy się w dynamicznym finale, przed nami całkiem spora porcja smutnej w wymowie liryki.


Jest ona związana z postawami i wieloma decyzjami, jakie podejmują bohaterowie filmu. Nie spodziewajmy się, że od strony tematycznej i emocjonalnej będzie się tutaj bardzo dużo działo. Paesano nie wykracza poza pewne utarte w branży szlaki, serwując nam cały zestaw ckliwych, fortepianowo-ambientowych kawałków, o których dosyć szybko zapominamy. Okazją do podkręcenia tej dramaturgicznej śruby jest dynamika relacji między Thomasem a Teresą. Chłodna początkowo, oparta na wzajemnych animozjach i serii rozczarowań, powoli przekształca się w bliższą więź, od której zależeć mogą losy wszystkich ocalałych ludzi. Spotkania i trudne rozmowy okraszone są melancholijnym tonem podsycanym przez wokalizy licznie zaprzęgane do palety wykonawczej. Ten stan nie potrwa jednak długo.

Kiedy na horyzoncie pojawia się legendarne, Ostatnie Miasto, muzyka na nowo zaczyna nam serwować bardziej zdecydowane brzmienia. Choć wcześniej częstowani jesteśmy skromnymi próbkami action scoru z elementem grozy, na prawdziwe fajerwerki w tym zakresie musimy poczekać do ostatniego aktu widowiska. Szturm na miasto nie uwalnia od razu całego potencjału możliwości orkiestrowo-elektronicznego brzmienia. Systematycznie budowane napięcie sięga zenitu dopiero w momencie przełamania murów. Powstałe w wyniku tego poruszenie znajduje idealne odzwierciedlenie w dalszej części oprawy muzycznej. Kompozytor stara się jednak trzymać w ryzach sferę melodyczną, nie oddalając się zbytnio od dyktujących tempo ostinat. Są one nośnikiem konsekwencji działań głównych bohaterów, którzy korzystając z panującego wokół chaosu, zakradają się do siedziby D.R.E.S.Z.C.Z.u. Rozgrywające się tam sceny dają sposobność do podkręcenia dramaturgii poprzez przerzucenie ciężaru ilustracyjnego na orkiestrę i chór. Sam finał jest pod tym względem bardzo spektakularny i co ciekawe – świetnie wyeksponowany w dźwiękowym miksie. Epilog stawia przed nami ckliwą lirykę, której zwieńczenie odbywa się przy udziale budujących patetyczny nastrój, partii chóralnych.

Całkiem nieźle jak na oprawę muzyczną do finalnego rozdziału trylogii post-apo. Oczywiście można było włożyć więcej pracy zarówno w budowanie palety tematycznej, jak i sposób opowiadania podejmowanej treści. Paesano poszedł częściowo na łatwiznę, wręcz uprzedmiotawiając swoją ilustrację w scenach akcji. Takie podejście już na wstępie redukuje grono potencjalnie zainteresowanych sięgnięciem po album soundtrackowy. Nie łudzę się także, że grupa docelowa filmu, czyli młodzież ukierunkowana na rozrywkę, rzuci się na ten produkt, jak na popcorn i colę przed seansem. Tym bardziej, że półtoragodzinny soundtrack wydany nakładem Sony Music najzwyczajniej w świecie przytłacza. Opublikowany w formie cyfrowej, kierowany jest głównie do entuzjastów serii, którzy pragną odkrywać każdy detal filmu Wesa Balla.



Nie znaczy to, że miłośnik muzyki filmowej nie znajdzie tu czegoś dla siebie. Prosta, skonstruowana w mainstreamowym duchu, ścieżka dźwiękowa, posiada swoje momenty, Ma zadatek na umiarkowanie przebojowe, choć w żadnym stopniu nie zobowiązujące słuchowisko muzyczne. Najlepszą więc metodą na rozsmakowanie się w tej pracy jest gruntowna selekcja wchodzących w skład albumu utworów. Odrzucenie rozwlekających treść zapchajdziur i skompletowania własnej playlisty dającej względną satysfakcję z odsłuchu. Taką rolę miało pełnić płytowe wydanie soundtracku, ale na zapowiedziach jego wypuszczenia się zakończyło. Czyżby wyniki sprzedaży cyfrowego albumu były niesatysfakcjonujące? Trudno oceniać nie mając cyferek przed oczami. Choć jak wiadomo, zbytnie przywiązanie do liczb zasłania szerszą perspektywę, co zdaje się idealnie przekładać na obecne podejście Johna Paesano do wykonywanego zawodu.


Inne recenzje z serii:

  • The Maze Runner
  • Maze Runner: The Scorch Trials
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze