Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Leviathan (Lewiatan)

(1989)
-,-
Oceń tytuł:
Wojtek Wieczorek | 26-07-2018 r.

Jeden z pracowników korporacji górniczej zostaje zainfekowany przez nieznaną formę życia, która ewoluuje i zabija kolejnych członków załogi. Jeśli dodamy do tego fakt, że wydarzenie ma miejsce w przyszłości, a szefostwo korporacji ma za nic życie swoich podwładnych, pierwszym skojarzeniem będzie na pewno film Obcy – Ósmy pasażer Nostromo. Jeśli jednak dodamy od opisu więcej szczegółów, jak na przykład to, że potwór nie ma stałej, finalnej formy, przez co jego ewolucja nigdy się nie kończy, i że pochłania oraz“dołącza” do swojego ciała zaatakowane osoby, będzie to już bardziej przypominać Coś Johna Carpentera. Co ciekawe, oba te projekty były powiązane z Jerrym Goldsmithem – do pierwszego z nich stworzył ścieżkę dźwiękową z ikonicznym już dzisiaj motywem przewodnim, do drugiego zaś był przez jakiś czas przypisany, zanim ostatecznie zastąpił go Ennio Morricone. Podobieństwo wyżej wymienionych filmów i doświadczenie Goldsmitha w tego typu fabułach (które mniej lub bardziej romansują z kinem klasy B) sprawiło, że był on oczywistym wyborem przy omawianej tutaj produkcji – Lewiatanie.

Listę fabularnych podobieństw czy wizualnych środków wyrazu zainspirowanych kultowymi filmami Scotta i Carpentera można by jeszcze długo mnożyć, również wśród ekipy filmowej znajdziemy więcej znajomych nazwisk poza Goldsmithem – jednym z nich jest choćby geniusz animatronicznych efektów specjalnych, Stan Winston, który pracował nad jedną ze scen w The Thing. Jednak jest też między nimi kilka zasadniczych różnic: w odróżnieniu od swoich poprzedników, Lewiatan stawia na bardziej optymistyczny ton i nie jest przesiąknięty wszechogarniającym poczuciem beznadziei, nawet mimo opałów, w jakich znajdują się bohaterzy. Jednak tym, co niezaprzeczalnie odróżnia Lewiatana od poprzedników, to poziom artystycznej klasy – podczas gdy Scott i Carpenter potrafiłi z założenia nieco B-klasową fabułę zamienić w arcydzieła horroru i grozy, pełne niebanalnych rozwiązań wizualnych, pamiętanych protagonistów i oszałamiających efektów specjalnych, film George’a P. Cosmatosa jest zwykłą B-klasową ramotką, i chyba nawet nie próbuje udawać, że jest czymś więcej. Zarazem jednak nie jest też w stanie w pełni zaakceptować swojego kiczu oraz ograniczeń i pobawić się własną konwencją. Również pod kątem realizacyjnym ustępuje swoim poprzednikom – praca Stana Winstona wydaje się wręcz krokiem wstecz w porównaniu do tego, co robił w pierwszej połowie lat 80-tych. Efektem końcowym jest film, który co prawda nawet umiejętnie buduje napięcie i zapewnia przez połowę swojego trwania niezła rozrywkę, ale marnuje to kiepskim, pospiesznym zakończeniem i w zasadzie blednie w porównaniu do filmów, na których się wzorował.

Jak się ma do tego wszystkiego praca Goldsmitha? Jak to zwykle bywało w przypadku jego mniej ambitnych projektów, jest jednym z najlepszych elementów filmu, ale trzeba też powiedzieć wprost, że nie była to wysoko zawieszona poprzeczka. Jednak mimo, że nie jest to jeden z tych przypadków, w których Goldsmith napisał świetny score do miernego filmu, jak to często mu się zdarzało, bez wątpienia ścieżka ta ma kilka ciekawych elementów. Mimo, że podobnie jak w przypadku Obcego soundtrack ten jest mocno atmosferyczny i czerpie z XX-wiecznej awangardy, nie jest w tym aspekcie aż tak ekstremalny. W większym stopniu niż na atonalne klastery smyczków czy barbarystyczne ryki dęciaków (choć i tych tutaj uświadczymy), kompozytor kładzie nacisk na budowanie dusznej i tajemniczej atmosfery za pomocą elektronicznych eksperymentów – najciekawiej pod tym względem wypada otwierające płytę Underwater Camp, w którym Goldsmith wykorzystuje zsamplowane śpiewy waleni i narzuca skojarzenia z wielkimi, podmorskimi stworzeniami, co pozwala na natychmiastową immersję w świat przedstawiony filmu.

Soundtrack ten wypada najciekawiej jako studium ewolucji stylu Goldsmitha – elektronika, struktury rytmiczne i muzyka akcji mocno zapowiadają już Pamięć Absolutną, podobnie zresztą jak tajemnicza wiolonczela, która ma też w sobie sporo z Nagiego Instynktu. Muzyka akcji, choć wciąż brutalna, jest już naznaczona zwrotem w stronę tonalności i melodyki, jaki kompozytor obrał po drugim filmie o Rambo. Mimo, że wciąż jest surowa, agresywna i sporo czerpie z nurtów barbarystycznych, w porównaniu z Obcym czy pierwszym Rambo wydaje się być mniej chaotyczna. Najwięcej z tego awangardowego stylu, jaki Goldsmith eksplorował w latach 70-tych, zdają się mieć początek The Body Within Us i It’s Growing. Mimo, że Lewiatan już zapowiada kierunek jaki kompozytor będzie eksplorował przez ostatnie piętnaście lat swojego życia, nie brakuje tutaj też ech Omenu, słyszalnych choćby w Too Hot

Znając niechęć Goldsmitha do rozbudowanej, Wagnerowskiej narracji leitmotywicznej, zaskoczyć może liczba motywów i struktur, jaką zawarł w tak krótkiej ścieżce. Pomijając iście przygodowy temat główny, filarami ścieżki są powracające sample elektroniczne, rytmy i proste, sekundowe i tercjowe frazy, głównie na wiolonczele. W drugiej połowie One of Us pojawia się też zalążek tematu miłosnego, który niestety wypada dość kiczowato, podobnie zresztą jak nieco “nadmiernie” przygodowy temat główny – w warstwie melodycznej przypomina on trochę dokonania kompozytora ze Star Treka czy Kopalni Króla Salomona i dobrze oddaje ducha optymizmu i przygody, lecz tego w filmie uświadczymy naprawdę niewiele, pomijając samą jego końcówkę. W tym kontekście to właśnie poboczne struktury wydają się być najciekawszym materiałem tej ścieżki dźwiękowej.

Płyta zawiera niespełna 40 minut muzyki i o ile w przypadku mocno atmosferycznych ścieżek zazwyczaj optuję za kompletnymi wydaniami (żeby nie szukać daleko, Obcy w wersjicomplete score bardzo zyskuje i pozwala na lepszą immersję w myśl twórczą kompozytora), o tyle Lewiatan nie ma wiele więcej ciekawego materiału do zaoferowania – ba, nie ma wiele więcej materiału do zaoferowania, kropka. Gros filmu pozostaje bowiem bez muzyki, więc o ile w archiwach nie tkwią niewykorzystane utwory, albo choćby ciekawe alternate’y z sesji nagraniowej, album Varese zawiera zdecydowaną większość muzyki z filmu.

Problem z oceną ścieżki z filmu Cosmatosa jest taki, że mimo, że bez dwóch zdań jest to solidna praca, to ani w filmie, ani na płycie żaden utwór nie wydaje się szczególnie wybijać ponad inne, może pomijając Decompression. Utwór opiera się na ciekawej rytmice i elektronice, mocno już zapowiadając choćby The Dream z Pamięci Absolutnej, a precyzyjnie rozłożone akcenty sprawiają, że całość ma charakter odliczania, wzmagając napięcie sceny, w której bohaterzy walczą z czasem próbując dotrzeć do bazy, nim jednemu z nich zabraknie tlenu. Ocenienie tej pracy na cztery gwiazdki byłoby niesprawiedliwe w stosunku do innych dzieł Goldsmitha, zaś trzy wydają się być zbyt surowe. Jako, że ani film, ani płyta nie prezentują w zasadzie nic ponad 3,5, ocena jednej z warstw musi być nieco zawyżona, a drugiej zaniżona – koniec końców, płyta sprawuje się dobrze jako zamknięta całość, podczas gdy radosny temat główny towarzyszący czołówce filmu nieco przekłamuje obietnicę tego, co uświadczymy w kolejnych 100 minutach. Z kolei jego wejście w finale idealnie się wpisuje w jego B-klasowość, co z jednej strony świadczy o tym, że kompozytor dobrze wyczuł konwencje, z drugiej jednak w żaden sposób nie pomaga filmowi się ponad nią wznieść. Dużo lepiej wypada on na płycie, co jakiś czas rozjaśniając swym optymizmem duszny i ponury klimat, umiejętnie kreowany przez Amerykanina.

Lewiatan to kolejna przyzwoita praca w dorobku kompozytora, jednak nie jest to nic, co by się wybijało w gronie 250 innych ilustracji stworzonych przez Goldsmitha. Najciekawiej sprawdza się pod kątem badania ewolucji stylu kompozytora, ma też w sobie nutkę ciekawego, elektronicznego eksperymentatorstwa, lecz pomijając unikalny dla filmu podmorski “sampel”, wszystkie inne zabiegi zostały przez Amerykanina zastosowane w dużo ciekawszy sposób zarówno we wcześniejszych, jak i późniejszych filmach. O ile ktoś nie jest zapalonym “kronikarzem” stylu kompozytora i nie musi za wszelką cenę dowiedzieć się, skąd pochodzą pomysły tak skutecznie zastosowane w Total Recall lub ile ze stylu Omenu i Obcego miał wciąż w sobie pod koniec lat 80-tych, płyta będzie stanowić przyjemne, acz rzadko powtarzane doświadczenie, prawdopodobnie będąc wyparta na playliście przez wspomniane soundtracki do klasyków gatunku.

Najnowsze recenzje

Komentarze