Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Takatsugu Muramatsu

Mary to Majo no Hana (Mary and the Witch’s Flower)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 03-10-2018 r.

Po premierze Marnie. Przyjaciółki ze snów Hiromasy Yonebayashiego w lipcu 2014 roku, Studio Ghibli zawiesiło działalność na czas nieokreślony. Sprawiło to, że część twórców musiała znaleźć sobie inne miejsce pracy. Jednym z takowych artystów był wspomniany wyżej Yonebayashi. Aby zrealizować swój kolejny film, Japończyk postanowił dołączyć do świeżo powstałego Studia Ponoc, które w założeniu miało kontynuować tradycje legendarnego Studia Ghibli. To właśnie on otrzymał zadanie wyreżyserowania pierwszego pełnometrażowego anime tej wytwórni. Obraz, zatytułowany Mary and the Witch’s Flower, ukazał się latem 2017 roku.

Podobnie jak dwa poprzednie dzieła Yonebayashiego, stworzone jeszcze dla Studia Ghibli Tajemniczy świat Arietty i rzeczona w poprzednim akapicie Marnie…, również i pierwsze anime Studia Ponoc bazuje na angielskiej literaturze dziecięcej. Otóż za fabularną podstawę Mary… posłużyła książka The Little Broomstick autorstwa Mary Stuart, pisarki znanej głównie z sagi o Merlinie. Nie wiem, na ile Yonebayashi czerpie z materiału źródłowego, niemniej fabuła jego filmu, przynajmniej z początku, prezentuje dość typowy dla Studia Ghibli schemat. W roli głównej mamy dziewczynkę Mary, która wyjechała do rodziny na wsi. Znudzona przebywaniem w domu, co raz częściej zwiedza okoliczne łąki i lasy. Pewnego razu zrywa piękny, błyszczący kwiat, który kwitnie raz na 7 lat. Po tym wydarzeniu zostaje w magiczny sposób zabrana do położonej gdzieś w przestworzach szkoły wiedźm. Wzięta omyłkowo za czarownicę, Mary musi odbyć stosowne szkolenie.

O napisanie ścieżki dźwiękowej został poproszony Takatsugu Muramatsu, autor niezłej ilustracji do Marnie…. Jego smykałka do ciepłych, niemalże kołysankowych melodii, doskonale wpasowujących się w poetykę i charakter filmów Studia Ghibli, a także bezcenne doświadczenie wyniesione z pracy nad poprzednim obrazem Yonebayashiego, sprawiły, że wydawał się on oczywistym wyborem. Dodatkowo został zaangażowany na wczesnym etapie produkcji, co pozwoliło mu odpowiednio doszlifować finalną partyturę.

To, co już na pierwszy rzut ucha odróżnia te dwie prace Muramatsu, to obecny w Mary… komponent etniczny. Reżyser zażyczył sobie, aby Japończyk zastosował dulcimer. W celu dokonania stosownych nagrań, zaangażowano Joshuę Messicka, jednego z najbardziej znanych artystów posługujących się tym instrumentem. Przyznam się szczerze, że mam słabość do tego wspaniałego dźwięku – to obok szklanej harmoniki mój ulubiony instrument. Jakkolwiek wprowadzenie go do orkiestracji było strzałem w dziesiątkę, albowiem zabieg ten tchnął nowe życie w opierającą się zazwyczaj na klasycznych środkach wyrazu muzykę Muramatsu. Dodaje on nie tylko folkowego kolorytu, ale również i cząstkę magii, tak ważną z perspektywy filmu. Ponadto japoński maestro powierza mu zarówno kreowanie mistycznej atmosfery, jak i budowanie filmowej akcji – w każdym przypadku efekt jest wielce zadowalający. Ciekawostką natomiast jest to, że jeden z drugoplanowanych bohaterów, lis(?) o imieniu Flanagan, często trzyma w ręku pałeczki do dulcimeru.

Muramatsu powoli zaczyna stawać się jednym z ciekawszych w ostatnich latach melodyków z Kraju Kwitnącej Wiśni. Jedna jaskółka, w postaci Marnie…, oczywiście wiosny nie czyniła, ale Mary… zdaje się potwierdzać niezłą rękę Japończyka do pisania wpadających w ucho nut. Temat głównej bohaterki jest tego dobrym przykładem. Lekki, sprawnie wyrażający sympatyczny charakter rudowłosej dziewczynki, prezentuje styl i tendencje melodyczne japońskiego kompozytora (kłania się np. temat Anny z Marnie…). Jeszcze lepiej wypada jednak Master Spells, świetna, przebojowa ilustracja ucieczki Mary i jego kompana Petera ze szkoły czarownic. Dulcimer, sekcja smyczkowa i perkusjonalia tworzą tu doprawdy porywające połączenie. „Mistrzowskie zaklęcia” z pewnością można zaliczyć do najlepszych kompozycji A.D. 2017. Koniecznie posłuchajcie!

Soundtrack z Mary… to także szereg pomniejszych utworów, z pomniejszymi, acz niemniej nośnymi motywami. Najciekawiej prezentują się te, które ilustrują sceny w podniebnej szkole czarownic. Jedną z takowych idei muzycznych, jest mroczna, dzwonkowa melodia, która być może była inspirowana materiałem Yubaby ze Spirited Away. Większość motywów pobocznych ma jednak lekki charakter, tak jak chociażby dla przykładu humorystyczne A Strange Flower, magiczno-folkowe Magic Science (mi osobiście kojarzące się z… Equinoxe 3 Jean Michel Jarre’a), czy dostojne i pełne energii The Fly-By-Night (2). Szkoda, że Muramatsu nie pokusił się o stworzenie image albumu z pełnymi wersjami poszczególnych tematów.

Nie zabrakło również miejsca dla muzycznej akcji – i tutaj nie mogło się oczywiście obejść bez dulcimeru. Najbardziej interesującym jej reprezentantem jest The Last Powers, z zawrotnymi partiami dulcimeru, mocnymi perkusjonaliami, dęciakami i smyczkami. Prezentuje się to naprawdę okazale.

Mary and the Witch’s Flower zdaje się nadawać na podobnych falach, co Marnie…, choć jednocześnie jest bardziej etniczna i przebojowa. W tym wszystkim mamy chwytliwy temat Mary, znakomite Magic Spells, cudne brzmienie dulcimeru, a barwność recenzowanej partytury dopełnia kilka pobocznych motywów, które uatrakcyjnią odsłuch i podkreślają trud włożony w zilustrowanie tego anime. To po prostu muzyka, której chce się słuchać, z którą obcowanie jest czystą przyjemnością. Mam nadzieję, że współpraca Muramatsu i Yonebayashiego będzie trwała nadal, bo to jeden z najciekawszych duetów w japońskiej filmówce.

Inne recenzje z serii:

  • Marnie. Przyjaciółka ze snów
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze