Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Le Matos

Summer Of 84

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-10-2018 r.

I tak sobie trwamy w tej naszej nostalgii. Od kilku lat zapatrzeni jesteśmy w magię popkultury lat 80. i nic nie wskazuje byśmy w najbliższym czasie się z tego ocknęli. A szkoda, bo odczuwamy lekkie zmęczenie tym stale repetującym się wątkiem. W kinie, telewizji, muzyce – mieszanka grozy, fantastyki i przygody niczym mantra powtarzana jest przez kolejnych twórców. I nie inaczej jest w przypadku najnowszej produkcji tego sortu – filmu Summer of 84. Stojąca za całym tym przedsięwzięciem, trójka reżyserów (François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell), to sprawdzony team, który swoje szlaki w niszy filmowej przecierał dwa lata temu, pracując nad nietuzinkowym tworem zatytułowanym Turbo Kid. Retro-futurystyczna wizja postapokaliptycznego świata wywołała spore poruszenie w środowisku miłośników kina klasy B. Skoro odtrąbiono sukces tego eksperymentatorskiego przedsięwzięcia, trzeba było kuć żelazo póki gorące.

Tym razem artystyczna trójca przygotowała widowisko zgoła odmienne. Oderwane od rysowanej grubą kreską, alternatywnej rzeczywistości. Skoncentrowano się na historii, jakich w kinie lat 80. było na pęczki. Na historii grupki znudzonych dzieciaków, którzy szukając sobie zajęcia letnią porą, próbują rozwikłać zagadkę seryjnego mordercy grasującego w okolicy. Podejrzenia padają na mieszkającego w sąsiedztwie policjanta. Ale czy możliwym jest, aby szanowany na cały przedmieściu mężczyzna okazał się brutalnym bandytą? Cóż, Summer of 84 jest filmem przewidywalnym do bólu. Widowiskiem, z którego emanuje dodatkowo wielkie nabożeństwo względem pewnego kultowego periodyku z platformy Netflixa oraz współczesnej ekranizacji literackiego klasyku Stephena Kinga. I gdyby nie umiejscowienie całej akcji w sentymentalnym dla popkultury okresie, prawdopodobnie Summers of 84 spłynąłby po odbiorcy niczym woda po kaczce. Choć i tak zdarzają się momenty, w których zachodzimy w głowę po co oglądamy ten wtórny produkt. I wtedy jak na zawołanie z głośników zaczynają się sączyć nostalgiczne, wykonywane na oldschoolowym sprzęcie, motywy.



Byłbym ostrożny w określaniu tej szerzącej się mody na powracanie do retro-brzmień mianem rewolucji w muzyce filmowej. Naturalne przedłużenie synthwave’u w ścieżkach dźwiękowych jest tylko marginesem współczesnych metod ilustracyjnych – nie zawsze rozsądnie dawkowanym i w odpowiednim kontekście. Ale gdy mówimy o filmie, który całościowo odnosi się do popkulturowych trendów z lat 80., wtedy stylizacja staje się celem samym w sobie. Sztuka dla sztuki – tak można traktować ilustracje muzyczne do takich filmów, jak Turbo Kid czy Summer of 84. A sztuka to niełatwa, bo ograniczona pewnymi technicznymi normami, których aberracje dozwolone są tylko na określonych płaszczyznach. Ot chociażby jak łączenie klasycznych instrumentów ze współczesnymi formami postprodukcyjnymi. Możliwości, jakie stwarza współczesna technologia pozwalają na żonglowanie nieograniczoną ilością brzmień w służbie właściwie jedynej wartości dodanej takich opraw – atmosferycznego grania nawiązującego do minionej epoki. Kwestie związane z funkcjonalnością takiej oprawy schodzą na dalszy plan, choć w niektórych momentach zyskują nieco na znaczeniu. Mowa o scenach grozy. Determinowane piskliwymi syntezatorami, potrafią wywołać dreszczyk emocji. Bardziej charakterystyczne i łatwo wpadające w ucho będą krótkie fragmenty zdobiące sceny akcji, montażów działania i mian lokacji. Okraszone najczęściej zgrabnie zarysowaną melodyką, potrafią skupić uwagę odbiorcy. Ale o jakiejkolwiek narracji wspieranej klarowną tematyką możemy zapomnieć.



Choć w oprawie muzycznej formacji Le Matos nie brakuje prostych motywów, to jednak pełnią one ściśle określoną rolę. Nie budują żadnej historii, co nie przeszkadza im prześlizgiwać się po jej kartach całkiem sprawnie. Głównie jako spoiwo grupujące pewne towarzyszące bohaterom nastroje. Również jako metronom dyktujący tempo akcji. Zatem czy poza sentymentalno-funkcjonalnym aspektem, ta oprawa muzyczna ma jakąkolwiek rację bytu? Na pewno nie od strony dramaturgicznej. Nie jest to twór, który można analizować na płaszczyźnie emocjonalnej. Choć swój melancholijny ton czerpie głównie z obrazów, to jednak sam z siebie niewiele tutaj daje poza wspomnianym sentymentem. I tutaj pojawia się zasadniczy problem dotykający nie tylko tej ścieżki, ale i większości scorów sięgających po retro-elektronikę, a tworzonych przez grupy ludzi zajmujących się synthwavem. Sposób tworzenia tych prac różni się od metodologii i filozofii, jaką wyznawali rdzenni wirtuozi syntezatorów. Sceniczna estyma twórców odcina ich produkt od podążania za tym, co w filmie najważniejsze – dramaturgią. I paradoksalnie, najbardziej daje się to odczuć po oderwaniu takiej ilustracji od filmowej rzeczywistości.


Mniejszy w tym ból, kiedy dedykowany słuchaczom soundtrack jest w gruncie rzeczy „image albumem” ubierającym pewne pomysły w zgrabnie zaprezentowane słuchowisko. Prawdziwy problem pojawia się, gdy zechcemy zmierzyć się z całością materiału ilustracyjnego – zaprezentowanego w takiej formie, w jakiej wybrzmiewa w filmie. Doskonałym, a zarazem smutnym tego przykładem jest nie tylko ścieżka dźwiękowa do serialu Stranger Things ale i oprawa do filmu Turbo Kid. Monstrualny czas trwania i drobnica w traciliście odbierały przyjemność ze słuchania, choć wśród ogromu materiału można było wyłowić prawdziwe perełki. Niestety podobny problem dotyka najnowszego słuchowiska serwowanego nam przez formację Le Matos. Półtoragodzinna ścieżka dźwiękowa do Summer of 84, wydana w formie cyfrowej i na winylu (a jakże!), to w gruncie rzeczy kompletny zestaw utworów, jaki wybrzmiał w tym filmie. Utworów, które w przytłaczającej większości nie wywołują w odbiorcy praktycznie żadnych emocji – również tych związanych z nostalgicznym wspominaniem epoki syntezatorów. Problemem nie wydaje się więc sama treść ścieżki dźwiękowej, ale sposób jej prezentacji. Najgorszy z możliwych dla tego typu ilustracji.

Od umiarkowanej fascynacji do totalnego znużenia dzieli nas dosłownie kilkanaście minut. Pierwsze utwory wybrzmiewające na wirtualnym soundtracku co prawda tego nie zwiastują, gdyż witają nas serią łatwo wpadających w ucho tematów, wśród których niepodzielnie rządzi motyw przewodni identyfikowany z głównym wątkiem fabularnym. Chwytliwa, choć okraszona nutką grozy, melodia, dosyć często powracać będzie w kontekście tajemniczego mordercy terroryzującego miejscową młodzież. Zdecydowanie mniej ponury motyw przypisany został grupce chłopaków, którzy rozpoczynają śledztwo. To właśnie ich działania determinują pojawianie się tej sympatycznej, pulsującej melodii. Oczywiście w miarę sukcesywnego progresu w „śledztwie” i pojawienia się nowych okoliczności, melodia ta coraz częściej ustępować będzie miejsca bardziej szorstkim teksturom. Zanim to jednak nastąpi, zdążymy otrzeć się o wątek romantyczny, jaki zrodzi się między głównym bohaterem widowiska, Davey’em, a starszą koleżanką z sąsiedztwa, Nikki. Ciepłe, choć piskliwe syntezatory komponowane z prostymi akordami tworzą nie tyle romantyczną, co „przyjazną” atmosferę, ścielącą grunt pod kolejne, mniej znośne frazy. Takowe przejmą całkowicie inicjatywę w drugiej części soundtracku, rzucając wyzwanie nawet najbardziej wytrwałemu synthwave’owcowi. Dopiero końcówka albumu lituje się nad słuchaczem, serwując mu zestaw suit tematycznych – między innymi odnoszących się do mężczyzny podejrzewanego o morderstwa. Największą uwagę skupia jednak fragment kończący filmowe widowisko. Pięciominutowy utwór można śmiało nazwać wizytówką tej ścieżki dźwiękowej, a kończąca słuchowisko, piosenka promująca, Cold Summer, jest niewątpliwie wisienką na torcie. Szkoda tylko, że nie miała ona okazji zaszczycić filmu swoją obecnością. Współpraca z Danielle Johnson zaowocowała tutaj ciekawym, choć powściągliwym w emocje, kawałkiem.

O wielkiej powściągliwości, jeżeli nie o całkowitym dystansie możemy mówić w przypadku całego tego muzycznego przedsięwzięcia. O ile poprzednia praca formacji Le Matos elektryzowała przynajmniej wybitnymi utworami, to w przypadku Summer of 84 w kategoriach „wybitnych” raczej nic tutaj nie zamkniemy. Wszystko stara się utrzymywać pewien narzucony przez standardy gatunkowe poziom, ale próżno szukać w tej drobnicy jakiejś bożej iskry. Być może pełnione jednocześnie obowiązki operatora odciągnęły jednego z muzyków (Jean-Philippe Bernier) od głębszych refleksji nad stroną muzyczną. A może w wykonywane rzemiosło wkradła się rutyna paraliżująca kreatywne podejście do zadania. Trudno wskazać przyczynę takowego stanu rzeczy. O wiele prościej wypunktować grzeszki popełnione podczas przygotowywania soundtracku. W moim odczuciu powinien on się zamknąć w standardowym dla winyli czasie prezentacji, czyli 35-45 minut. W takiej formie, niestety, jest to produkt asłuchalny.

Najnowsze recenzje

Komentarze