Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ramin Djawadi, Brandon Campbell

Slender Man

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-10-2018 r.

Smukły mężczyzna o nienaturalnie długich kończynach, bez twarzy, budzący przestrach wśród dzieci rzekomo widzących go w leśnym, mglistym otoczeniu… Slender Man, to bohater jednej z wielu miejskich legend, których echa niegdyś odbijały się również w naszym pięknym kraju. No właśnie, niegdyś… Można powiedzieć, że amerykańscy filmowcy, próbując zwizualizować i przenieść tę postać na duże ekrany, obudzili się po niewczasie. Fala zainteresowania już dawno temu osiągnęła swój kulminacyjny szczyt, pozostawiając po sobie tylko mgliste wspomnienia. Ale zwolenników teorii spiskowych nie brakuje. Czemu więc nie spróbować raz jeszcze „sprzedać” tę historię nowemu pokoleniu?

Niestety nie wszystko udało się tak, jak powinno. Napisany na kolanie scenariusz, bazujący na dziesiątkach klisz w kinie grozy, już na wstępie odciągnął uwagę bardziej wymagających amatorów tego gatunku. Od pierwszych minut seansu Slender Man jest tak samo przewidywalny, jak też irytujący w sposobie prowadzenia narracji. Zatem bez zbędnych ceregieli poznajemy grono przyjaciółek pakujących się w kłopoty przez swoją nadmierną ciekawość/ głupotę (niepotrzebne skreślić). Jest wśród nich obowiązkowo szalona, nie bojąca się wyzwań osoba i hamujący te zapędy, sceptyk. A wszystko sprowadza się do dramatycznej walki o przetrwania. Tyle że jedynym dramatem, jaki przeżywa widz mierzący się z kinową adaptacją Slender Mana, jest potworna nuda wdzierająca się w niemalże każdy kadr tego wątpliwego widowiska. Tym wrażeniom wtóruje przeświadczenie, że twórcy nie mieli kompletnie żadnego pomysłu, z której strony ugryźć wątek tej intrygującej, co jak co, postaci.

Podobny dylemat musiał towarzyszyć autorom ścieżki dźwiękowej do tego obrazu. A było ich dwóch: Ramin Djawadi oraz Brandon Campbell. Angaż tego pierwszego w kontekście wyjątkowej słabizny opisywanego filmu może lekko dziwić, wszak Djawadi przeżywa ostatnio swój okres branżowej prosperity. Notując wieńczone sukcesem projekty kinowe i telewizyjne, stał się jednym z niedocenionych wcześniej „talentów” Remote Control Productions, który najwyraźniej dopiero po latach przypomniał sobie, jak pisać łatwo wpadające w ucho, fajnie zaaranżowane tematy. Slender Man nie był ani wdzięcznym polem do tworzenia takowych, ani że jakimkolwiek źródłem inspiracji do wybicia się ponad gatunkową średnicę. Nie dziwne więc, że na pewnym etapie tworzenia tego projektu, „podzielił się” nim ze swoim kluczowym współpracownikiem i aranżerem, Brandonem Campbellem. Niemiecki kompozytor z jednej strony pozbył się ciążącego na nim problemu, z drugiej dał możliwość wykazania się i szerszego zaistnienia w branży swojemu koledze po fachu. Czy Campbell wykorzystał tę okazję należycie? Przysłuchując się efektowi końcowemu, można mieć co do tego poważne wątpliwości.

Muzyka do Slander Mana, ot zupełnie jak obraz do którego została stworzona, to produkt niebezpiecznie balansujący na pograniczu gatunkowej sztampy oraz kiczu. Ilustracja najwyraźniej tworzona była w przeświadczeniu, że muzyka ma pełnić w filmie rolę biernego tła, komponującego się z całą paletą dźwięków atakujących widza podczas scen o charakterze grozy. Tworzenie różnego rodzaju tekstur dźwiękonaśladowczych stało się więc ideą samą w sobie, choć nie osamotnioną na melodycznym poletku. Ratunkiem wydaje się prosty, ocierający się o patetyczną wymowę, motyw główny, wokół którego nadbudowywana jest cała „muzyczna historia”. O ile temat ten prezentowany jest w swojej czystej postaci – jako swoistego rodzaju demoniczne epitafium zjawy – o tyle ścieżka dźwiękowa przemawia jakąś paletą emocji. Natomiast wyrwana ze swojego aranżacyjnego wzorca, rzucona w wir beznadziejnie konstruowanej akcji, traci jakąkolwiek moc sprawczą. Zresztą cała kompozycja rozmijająca się z warstwą tematyczną przypomina takie błądzenie po omacku w poszukiwaniu idealnych rozwiązań ilustracyjnych. Twórcy ścieżki dźwiękowej wchodzą w świat przedstawiony bez najmniejszej chęci ingerencji w jego strukturę, metafizykę. Bez ambicji jakiegokolwiek wsparcia, chociażby na płaszczyźnie klimatycznej. Muzyka jest tylko narzędziem w budowaniu napięcia i uwalniania go w scenach z tytułowym bohaterem w roli głównej. Techniki jump scare stosowane przez Djawadiego i Campbella nie należą przy tym do najbardziej wymyślnych. Ich jedynym pomysłem jej tutaj atakowanie odbiorcy napastliwymi, przesterowanymi dźwiękami, które na dłuższą metę bardziej irytują, aniżeli wykonują swoje zadanie.

Dokładnie to samo można powiedzieć o albumie soundrackowym z muzyką do Slander Mana, wydanym nakładem Sony Music. 46-minutowe słuchowisko dosyć szybko zaczyna dawać się we znaki nawet najbardziej obytemu w gatunku grozy odbiorcy. Początkowe prezentacje tematu przewodniego nie zwiastują sound designerskiego rozwinięcia, a przejście przez tę kanonadę przesterowanych, piskliwych dźwięków nie należy do najłatwiejszych. Nawet poszukiwacze klimatycznych tekstur będą mieli problem z odnalezieniem się w tym soundtracku. Poza bowiem pełną prezentacją tematu przewodniego, muzyka Djawadiego i Campbella nie ociera się w żaden sposób o atmosferyczne, kreujące pewien zestaw emocji, granie. Bezład wdzierający się w strukturę ścieżki w niczym nie przypomina quasi-chaotycznego, brawurowego obchodzenia się z orkiestrą symfoniczną u takich mistrzów gatunku, jak Christopher Young, czy Marco Beltrami. Zresztą Djawadi nigdy nie miał smykałki do kina grozy, najczęściej posiłkując się tylko podpatrzonymi u kolegów po fachu, rozwiązaniami stylistycznymi. Szkoda, że te ograniczenia warsztatowe potęgowane są również brakiem doświadczenia współtworzącego Slender Mana, Campbella. Ale może w tym szaleństwie była jakaś metoda?

Ja w każdym razie jej nie dostrzegłem. Tak samo jak nie dostrzegłem absolutnie nic intrygującego w ścieżce dźwiękowej do Slander Mana. W gruncie rzeczy dawno nie słyszałem tak słabej oprawy muzycznej do filmu grozy, a w takowych zasłuchuje się ostatnio dosyć namiętnie. I gdyby nie średni, ale na pewien sposób działający, temat przewodni, muzyka do Slander Mana lądowałaby na śmietniku największych blamaży gatunku. Oczywiście odpowiedzialność za lichy wizerunek tej ścieżki dźwiękowej spoczywa na firmującym je swoim nazwiskiem, Raminie Djawadim. I to jego karierze najbardziej szkodzi.


Najnowsze recenzje

Komentarze