Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Miklós Rózsa

King of Kings (Król Królów)

(1992)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Rok 1961 był zdecydowanie najlepszym i najbardziej owocnym w długiej karierze Miklósa Rózsy. Węgierski kompozytor, dzięki Oscarowi zdobytemu za Ben-Hura dwa lata wcześniej, ostatecznie uznany został za jednego z wielkich mistrzów muzyki filmowej. Rozpoczął się tym samym ostatni okres jego uczestnictwa w projektach historycznych, zamknięty co prawda przez Sodomę i Gomorę z roku 1962, ale w rzeczywistości zakończony nieco szybciej, poprzedzającym ją Cydem. W Sodomie i Gomorze bowiem pobrzmiewało już zmęczenie tematem i odstawała ona od poziomu klasycznej ilustracji opowieści o hiszpańskiej rekonkwiście. W tym samym roku co Cyd, powstała także inna, równie doniosła ścieżka dźwiękowa Rózsy, monumentalna partytura stworzona do opisującego żywot Chrystusa (temat jedynie pośrednio dotknięty w Ben-Hurze) filmu Król Królów. I w ciągu tego jednego roku powstały dwa czołowe klasyki muzyki filmowej, dwa dzieła kontynuujące chlubną tradycję Ben-Hura, w niektórych aspektach swojego poprzednika być może nawet prześcigające… Niewątpliwie rok ów mocno zapisał się w historii kina.

Fascynująco wypadłoby porównanie z późniejszym o kilka lat i analogicznym pod względem ilustrowanej historii dziełem Alfreda Newmana The Greatest Story Ever Told, czy pochodzącym z roku 1953 The Robe tego samego kompozytora, uznawanym za jedno z wielu źródeł inspiracji Rózsy, najbliższe jednak pokrewieństwo wykazuje oczywiście Ben-Hur. Ze swej oscarowej ściezki węgierski twórca czerpał garściami, zarówno w przypadku King of Kings, jak i El Cida, czasem na granicy plagiatu, czasem udoskonalając odkryte wcześniej idee. Spośród tych trzech partytur Ben-Hur bez wątpienia jest najoryginalniejszy i dzięki temu właśnie określa się go najwspanialszym dziełem Rózsy. Jednakże ewolucja kompozytorska Węgra na roku 1959 nie zatrzymała się – Król Królów, a zwłaszcza Cyd są znacznie doskonalsze pod względem tematycznym od ilustracji filmu Wylera. Stanowią one również niejako podsumowanie rozwijającej się przez lata koncepcji historycznej ścieżki dźwiękowej, co w kontekście całej kariery Rózsy bardzo łatwo wychwycić. Już Thief of Bagdad z 1940 roku, kompozycja za którą Węgier otrzymał swoją pierwszą nominację do statuetki Akademii, zapowiada lekko strukturę tematyczną King of Kings, zwłaszcza w powtarzającej się, charakterystycznej pięcionutowej progresji na chór. Wokół tego właśnie motywu zbudowany zostanie temat przewodni do filmu o żywocie Chrystusa. Postęp w dziedzinie kompozycyjnej, jaki nastąpił u Rózsy w ciągu tych 20 lat, jest bardzo wyraźny i fragmenty, które w Złodzieju z Bagdadu podane zostały z pewną rezerwą, jakby niepewnie, tutaj zaprezentowane są w pełni mocy, bez żadnych kompromisów. Kompozytor wie, na co go stać.

Dopracowany w najdrobniejszych szczegółach szkielet tematyczny Króla Królów zachwyca. Nie jest to najbardziej melodyczna z partytur Rózsy (na tym miejscu niepodzielnie panuje Cyd), ale bez wątpienia jedna z najsilniejszych. Overture wprowadza leniwy, ale dostojny temat z akompaniamentem chóru, klasyczny brzmieniowo dla bliskowschodniej konwencji kina epickiego. Ów mocny akcent otwierający płytę jest wyśmienitym zabiegiem, krańcowo różnym od spokojnego, kontemplacyjnego początku The Greatest Story Ever Told Alfreda Newmana. Z tych dwóch ścieżek to właśnie partyturę Rózsy uznać należy za tą najwierniejszą biblijnemu monumentalizmowi. Dopiero jednak po wyśmienitym wprowadzeniu nadchodzi prawdziwa symfoniczna potęga. Prelude inicjuje genialny temat przewodni, bezdyskusyjnie jedno z największych arcydzieł Węgra, porywającą i przytłaczającą ogromem chóralną Hosannę, gdzie kompozytorowi udaje się połączyć epicki wymiar opowieści z zawartymi w niej wątkami religijnymi. Zaskoczyć może fakt, jak wiele temu właśnie fragmentowi zawdzięcza dzisiejsza muzyka Alana Silvestriego, który swoje The Mummy Returns miejscami ewidentnie (choć może nie do końca świadomie, zważywszy na obowiązujące klisze) wzoruje na ścieżce dźwiękowej Rózsy. W Prelude pojawia się wspomniana pięcionutowa progresja ze Złodzieja z Bagdadu, nadająca tematowi anielskiego, używając laickich określeń, brzmienia; u Silvestriego ten sam motyw jest osią tematu podróży z sequela Mumii. Gwarantuję zachwyt każdemu miłośnikowi symfonicznych dokonań naszych współczesnych idoli.

W Nativity powraca chóralny akompaniament, tym razem jednak w delikatnej formie, przywołujący piękne Adoration of the Magi z Ben-Hura. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że Rózsa chóru nie nadużywa, jedynie sam początek płyty zdominowany jest przez dodatkowe linie wokalne, na kolejnych etapach natomiast pojawiają się one sporadycznie, tylko w najbardziej istotnych, związanych z boskością Chrystusa scenach. Wśród standardowych form jego wykorzystania zwracają na siebie uwagę zwłaszcza dwie: cudowny, prześliczny temat The Lord’s Prayer (z tekstem w mało historycznym, ale zgrabnie wykorzystanym języku angielskim) oraz sakralna sekwencja a capella w The Feast of Passover, trafnie łącząca wątek Ostatniej Wieczerzy z typowo kościelną interpretacją muzyczną Mszy Świętej. Nietrudno dostrzec również w sferze melodycznej pewne inspiracje kościelną właśnie tradycją. Szkoda, że Rózsa na podobną ilustrację nie zdecydował się w scenach Drogi Krzyżowej i ukrzyżowania – co zrobił na przykład Alfred Newman w The Robe – stawiając jedynie na mrok i ból osiągnięty środkami czysto symfonicznymi. Znając Pasję Debneya, nieco trudno zaakceptować taką formę muzycznej narracji. Wydaje się być po prostu… zbyt przyziemną.

W 2002 roku wytwórnia Rhino w swojej serii hollywoodzkich klasyków wydała pełną, dwupłytową edycję Króla Królów, na której znalazło się między innymi alternatywne nagranie The Lord’s Prayer, z chórem, ale bez tekstu. Ponad dwie godziny muzyki, podobnie jak w przypadku „Ben-Hura”, zachwyci najpewniej niejednego miłośnika Rózsy i Złotej Ery. Recenzowany przeze mnie album pojawił się na rynku 10 lat wcześniej i taką 75-minutową formę prezentacji tej muzyki uważam za w zupełności wystarczającą, tym bardziej, że nawet na tej jednej płytce pojawia się sporo nużącego nieco underscore, a same sekwencje akcji do najwybitniejszych w karierze Węgra nie należą, bywają zbyt hałaśliwe i agresywne. Co istotne, najważniejszy materiał został na płycie zawarty, zarówno główne partie chóralne, większość Drogi Krzyżowej, jak i bardzo przyjemne aranżacje rzymskiego marszu napisanego na potrzeby postaci Piłata. Ten właśnie temat wybija się spośród dość sztampowych utworów akcji i dodaje im werwy oraz swoistego uroku. Sama prezentacja partytury na wydaniu Sony jest zadowalająca, choć ujmuje ona nieco jakości całej kompozycji ze względu na nie do końca właściwe rozłożenie akcentów – akcja burzy miejscami nastrój, nie z powodu jej ilości (dość znikomą), ale agresywnego brzmienia. Czy wydanie Rhino niweluje ten problem? Być może. Pewne jest jednak, że ta klasyczna pozycja Rózsy, bez względu na wydanie, powinna przypaść do gustu większości nabywców. To w końcu muzyka epicka u źródeł.

(tekst opublikowany na Dyrwin’s OST)

Najnowsze recenzje

Komentarze