Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tom Holkenborg

Mortal Engines (Zabójcze maszyny)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 16-12-2018 r.

60 minut. Tyle trwała ostatnia, najstraszliwsza z wojen, która zostawiła ludzkość na granicy wyginięcia. Tysiące lat później społeczność dzieli się na mniejsze lub większe skupiska przemierzające bezkresne pustkowia na wielkich, mobilnych platformach-miastach. Aby przetrwać, trzeba atakować inne miasta – grabić je i szukać kolejnych ofiar. I w trakcie jednego z takich „rajdów” poznajemy naszych głównych bohaterów. Tom Natsworthy, pochodzący z przedmieść miasta trakcyjnego Londynu, na swojej drodze spotyka niebezpieczną uciekinierkę Hester Shaw. Dziewczyna otwiera mu oczy na prawdę, która kryje się pod maską dobrotliwego zarządcy miasta, Valentine’a. Jego chore ambicje mogą stać się zagrożeniem dla całej ludzkości. Tak w skrócie można przedstawić zarys fabuły Zabójczych maszyn w reżyserii Christiana Riversa. Tak na dobrą sprawę jest tutaj mnóstwo wątków pobocznych i treści mających prawo przytłoczyć odbiorcę nieobytego w literackim pierwowzorze. I faktycznie, całe widowisko wydaje się kiepsko skonstruowanym zlepkiem wątków, z których emanuje totalny brak pomysłu na „sprzedanie” tej w sumie ciekawiej historii. Najbardziej porażają jednak drewniane kreacje aktorskie z pisanymi na kolanie dialogami. Szkoda, bo potencjał drzemiący w powieści Phillipa Reeve’a był olbrzymi. A dzięki kilku brzemiennym w skutkach decyzjom produkującego Zabójcze maszyny, Petera Jacksona, prawdopodobnie nie doczekamy się żadnego rozwinięcia podjętych tu wątków. Film Riversa sprzedał się bowiem fatalnie, przynosząc Jacksonowi niemałe straty.



Porażka finansowa Zabójczych maszyn zbiega się z porażką artystyczną jednego z najbardziej interesujących nas elementów – ścieżki dźwiękowej. Kiedy świat obiegła informacja, że do stworzenia oprawy muzycznej Peter Jackson zaangażował Toma Holkenborga, znanego również jako Junkie XL… Cóż, wiadomym było, że niczego wybitnego nie otrzymamy. Pod znakiem zapytania stał tylko aparat wykonawczy i to, jak bardzo efekt końcowy przypominał będzie muzykę do Mad Maxa. Nie oszukujmy się. Angaż akurat tego kompozytora musiał być podyktowany chęcią wszczepienia do Zabójczych maszyn analogicznego, patetycznego wydźwięku opartego na rozbudowanych perkusjonaliach i dęciakach. Jaki był więc efekt końcowy?

Zacznijmy od początku, czyli od podjętych przez Holkenborga środków muzycznego wyrazu. O ile perkusjonalia i dęciaki nie mają prawa dziwić, o tyle wtłoczenie w ten pompatyczny twór elementów operowych jest już dosyć odważnym posunięciem. Rozwiązaniem, które na wielu płaszczyznach fabularnych znalazło swoje uzasadnienie. I tutaj można pogratulować kompozytorowi wyczucia. Również w odpowiednim epatowaniu partiami chóralnymi. Wszystko to tworzone pod czujnym okiem orkiestratora, Conrada Pope’a, wybrzmiało w filmie solidnie. Ale nokautujący cios wystosowany został ze stron, które kompletnie tego nie zwiastowały.



Już pierwsze minuty widowiska stawiają przed nami okropnie skonstruowaną i jeszcze gorzej odnajdującą się w obrazie, muzyczną akcję. Nie pamiętam abym ostatnio oglądał film, który tak bardzo irytowałby mnie ścieżką dźwiękową w scenach o większej dynamice. Nie chodzi o samo walenie po garach punktowane „wydzierającymi się” w niebogłosy dęciakami. Gdyby odpowiednio tym pokierowano, można by uniknąć ośmieszania obrazu, co niestety zaserwował nam holenderski kompozytor. Muzyka nadaje jakby na zupełnie innych falach, co obraz. Bardzo niejednoznaczny, ukazujący różne scenerie i barwne postaci. Nie tak dynamicznie zmontowany, jak statystyczny film do którego zwykle tworzy Holkenborg. Mimo wszystko zastosowany został niemalże identyczny zestaw ilustracyjnych rozwiązań, już na wstępie separujących muzykę od opowiadanej historii.



Na ratunek próbuje przychodzić tematyka. Ale i ona okazuje się przestrzelona w treści. Temat Londynu w najbardziej patetycznym wydaniu, to nic innego jak komiczna parafraza Cwału Walkirii, która po wybrzmieniu w obrazie wywołuje jedynie salwy śmiechu. Co ciekawe, ten sam temat sprowadzony do minorowego, dramatycznego wykonania sprawuje się już o niebo lepiej. Kiedy na jaw wychodzą wszystkie mroczne plany Valentine’a, towarzyszą temu właśnie takie „ociężałe”, grobowe wręcz granie. Podobne wrażenie pozostawia po sobie otoczka muzyczna spowijająca postać Shrike’a – jednego z ostatnich „zmartwychwstańców”. Najokazalej prezentuje się jednak motyw przypisany Annie Fang – antymobilistce, której drogi krzyżują się z drogami wyżej wspomnianych bohaterów. Wszystkie te melodie, choć mające miejscami swoją moc sprawczą, ostatecznie wpisują się w panoramę artystycznej porażki ścieżki dźwiękowej Holkenborga. Wrzucone w otchłań fatalnego miksu, poszatkowane w treści, giną w natłoku efektów dźwiękowych. Jedyne co nie ma prawa umknąć naszej uwadze, to wspomniane wcześniej fragmenty akcji. Wysoce pretensjonalnej, przekłamującej obraz i irytującej w odbiorze. Po takim doświadczeniu trudno oczekiwać, aby statystyczny widz sięgnął po album soundtrackowy.


Jeżeli jednak ostatecznie sięgnie po krążek wydany nakładem BakcLot Music, to może się solidnie zdziwić. Muzyka na nim zawarta, to już zupełnie innego rodzaju doświadczenie. Dalej męczące w nachalnej i byle jakiej treści, ale już o wiele bardziej zróżnicowane i przystępniej zaprezentowane aniżeli w obrazie. Kwestia przystępności absolutnie nie dotyczy tutaj długości albumu, który moim zdaniem mógłby się spokojnie obyć bez piętnastominutowego balastu. Jestem w stanie nawet wskazać konkretne utwory szpecące odbiór całości i nie ukrywam, że najbardziej problematyczny jest dla mnie początek albumu. Londyńska suita atakująca odbiorcę z wysokiego c jest najbardziej nietrafionym pomysłem Holkenborga na ten album. Artystycznie i wykonawczo jest to porażka, którą trudno obrać w miarodajne słowa. Może powstrzymam się od dalszego komentowania i przejdę do utworów, które dają jakąkolwiek przyjemność z odsłuchu.



Takowych znajdziemy na krążku soundtrackowym całkiem sporo. Początek wydawać się może niepozorny, ale po przymusowej prezentacji czerstwych tematów, przechodzimy do ich rozwijania, tudzież eksperymentowania z nimi w różnorakim zabarwieniu emocjonalnym. Pierwszym wartym uwagi przystankiem jest Miss Valentine, gdzie muzycznie obsługiwana jest postać córki zarządcy mobilnego Londynu. Powolna, majestatyczna prezentacja tematu, zyskuje tutaj odrobinę blasku. Zresztą jak i inne melodie spowite cienkim płaszczykiem mroku potęgowanego przez subtelne wejścia chóralne. Odrobina ciepła emanującego z relacji Toma z Hester odnajdziemy natomiast w pierwszych frazach The Outlands. Rozwinięcie utworu daje przestrzeń do wprowadzenia bardziej mrocznego, demonicznego nastroju, w którym całkiem fajnie sprawdzają się wspomniane wcześniej wstawki operowe. Minorowe granie w takie formie osiąga swoje apogeum w drugiej połowie soundtracku, kiedy natykamy się na takie kawałki, jak I Am the Meteor czy Night Sundered. Gdyby dorzucić do tego zestawu dźwięk thereminu, mielibyśmy klasyczny przykład ilustracji do monster movie z początków kina dźwiękowego. I muszę przyznać, że jest to najbardziej imponująca cząstka kompozycji Holkenborga.



Troszkę mniej wybujałą, ale efektywną w treści jest również muzyczna wizytówka Shrike’a – pełna grozy, narastająca melodia z utworu A Resurrected Man. I tutaj dopiero te nisko schodzące basy z mocarnymi dęciakami i perkusjonaliami mają swoją rację bytu. Natomiast najmilszym dla ucha elementem ścieżki dźwiękowej do Mortal Engines jest wszystko to, co dotyczy Anne Fang. Zaczynamy od fragmentu akcji w Ms. Fang, ocierając się o symboliczną, wschodnią etnikę w Shan Guo, a na aranżach z finalnej konfrontacji skończywszy. No i skoro do muzyki zdobiącej końcową walkę już dobrnęliśmy, to znaczy, że z tym albumem wcale nie jest aż tak źle. Trawiąc jeszcze kilka wynurzeń kiepskiego action-score, lądujemy w ostatnim punkcie programu – ciepłym zwieńczeniu całej przygody. Alive and Together jest kolejnym przykładem, że liryka wychodzi Holkenborgowi zdecydowanie lepiej, aniżeli akcja. Ot paradoksalne w przypadku człowieka, który swoją przygodę z muzyką zaczynał jako DJ.

I nie można nie odnieść wrażenia, że demony przeszłości kładą się cieniem na całym procesie postprodukcji ścieżek dźwiękowych Holkenborga. Odmierzony od linijki miks i siejący spustoszenie w dynamice, mastering, są najbardziej irytującymi elementami warsztatu Holendra. O ile więc w statystycznej ilustracji akcji można przejść obok tego faktu niewzruszenie, o tyle w przypadku Mortal Engines wywołuje głęboki żal. Bowiem potencjał drzemiący w niektórych kawałkach okraszonych wokalizami lub wstawkami chóralnymi marnotrawiony jest przez morderczą kompresję. Kompozytor tak mocno zafiksowany jest na tym punkcie, że nawet subtelne utwory wyciąga ponad miarę, czego dowodem jest oszpecony szumami In a Sea of Clouds. Domyślam się, że gdyby dobrze sporządzony miks trafił do rąk jakiegoś profesjonalisty, odbiór tej ścieżki byłby zdecydowanie lepszy.

Ostatecznie mamy to, co mamy. I czy to nam się podoba czy nie, Tom Holkenborg stworzył być może jedną z bardziej organicznych i rozbudowanych prac w swojej karierze. Szkoda, że w filmie totalnie nam to umyka, a jedyne, co daje się odnotować, to irytujące walenie w gary. Na płycie jest zdecydowanie lepiej, choć i pod adresem takowej nie brakuje wielu zastrzeżeń. Na pewno nie jest to produkt do wielokrotnego wertowania i delektowania się jego treścią. Do wybranych kawałków można będzie wrócić, ale kwestię postawienia tej płyty na półce poddałbym pod głęboką rozwagę.


Najnowsze recenzje

Komentarze