Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami, Anna Drubich

Scary Stories to Tell in the Dark (Upiorne opowieści po zmroku)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 04-09-2019 r.

Sezon letni w kinie to nie tylko nawał hitowych blockbusterów. To również wdzięczne pole do sprzedawania kolejnych strasznych historii, a na te, jak doskonale widzimy po statystykach boxoffice, jest ostatnio dobra koniunktura. Z ocenami jest już różnie. I właśnie między takim przysłowiowym młotem, a kowadłem wylądowało najnowsze „dziecko” tego sortu – ekranizacja popularnych powieści grozy dla dzieci, Upiorne opowieści po zmroku (Scary Stories to Tell in the Dark). Obraz szumnie (i mylnie) promowany jako kolejne wielkie dzieło wizjonerskiego twórcy, Guillermo del Toro, okazał się tylko gatunkowym średniakiem biorącym w obroty wszystkie klisze kina grozy. Nieciekawa fabuła epatująca oklepanymi w popkulturze straszydłami odtworzona została przez równie nieprzekonujących, młodych aktorów. Upiorne opowieści straszą wylewającą się z kadrów nudą i przekonaniem, że wszystko to już mieliśmy okazję kiedyś obejrzeć. Cóż z tego, skoro umiarkowany sukces finansowy tego potworka zapewne skłoni producentów do przenoszenia na duży ekran kolejnych historii.



Przyznam, że z filmem reżyserowanym przez André Ovredal nie wiązałem większych nadziei. Ot w przeciwieństwie do ścieżki dźwiękowej, do skonstruowania której zaangażowano jednego z bardziej cenionych i kreatywnych twórców, Marco Beltramiego. Kompozytor, którego kariera osadzona została właściwie na fundamencie kina grozy i s-f, po dłuższym czasie absencji niejako powraca do pierwocin. Ostatnie lata spędził bowiem na eksperymentowaniu z różnego rodzaju projektami – od dokumentów począwszy, poprzez komedie aż na filmach kostiumowych skończywszy. Wydawać by się mogło, że złapanie oddechu od rutyny pozwoli świeżym okiem spojrzeć na wykonywaną przez dekady pracę. Ale Upiorne opowieści nie wydają się wielkim powrotem do lat świetności. Symptomem zdradzającym bierną postawę kompozytora był fakt, że do pomocy w tworzeniu tej oprawy zaangażował nieznaną szerokiemu gronu odbiorców, Annę Drubich. Kompozytorka rosyjskiego pochodzenia swój dotychczasowy udział w amerykańskim przemyśle filmowym ograniczała do okazjonalnych aranży dla Beltramiego lub podobnych, mniejszych „robótek” dla innych podmiotów. Nie mogę jednak nie odnieść wrażenia, że jej nazwisko jest tylko kolejnym elementem lansowania w branży idei parytetów w rozdziale angaży. Czemu tak sądzę? Ponieważ efekt końcowy ich wspólnej pracy jest stuprocentowym odzwierciedleniem stylu Marco Beltramiego.



Zacznijmy od tego, że rola, jaką powierzono Beltramiemiu i jego współpracowniczce była dosyć marginalna. Film zbombardowano bowiem sporą ilością piosenek nawiązujących do epoki w jakiej rozgrywa się akcja (późne lata 60). Zatem wszelkiego rodzaju sceny ukazujące młodocianych bohaterów w ich codziennych aktywnościach zdobione są tego typu utworami. Udział oryginalnej oprawy muzycznej ograniczono tylko do scen grozy. Nie dziwne więc, że u progu filmowej przygody, muzyka ilustracyjna nie ma praktycznie żadnej racy bytu. Dopiero kiedy zawiązany zostaje główny wątek fabularny inicjatywę zaczynają przejmować bardziej zdecydowane brzmienia. W przypadku Beltramiego jest to typowe połączenie klasycznych dla kina grozy orkiestracji z subtelnie podkreślającymi ten muzyczny chaos, elementami elektronicznymi. Przez lata bytowania w amerykańskiej branży filmowej, Beltrami dał się poznać jako osoba, która dosyć pedantycznie podchodzi do kwestii miksowania tych dwóch elementów. Nie unikając ciekawych eksperymentów z brzmieniem, również i w tym przypadku niejednokrotnie zaskakuje śmiałymi pomysłami na zagospodarowanie przestrzeni muzycznej. Tylko co z tego, skoro większość tych prób rozbija się o dosyć kiepski filmowy miks, spychający całość ścieżki dźwiękowej na szare tło sfery audytywnej.


Jedyną opcją weryfikacji tych starań jest sięgnięcie po oficjalny soundtrack. Po elektroniczny album, który do internetowej dystrybucji trafił dopiero miesiąc po filmowej premierze – czyli dokładnie wtedy, kiedy emocje po obejrzeniu widowiska w kinie (o ile takowe w ogóle towarzyszyły) zdążyły już opaść. Siłą rzeczy sięgnąłem po krótki, bo trwający niespełna 40 minut soundtrack i… Nie pożałowałem. Muzyka na nim zawarta daje właściwie wszystko to, czego oczekiwalibyśmy od takiego wydawnictwa zaraz po wyjściu z sali kinowej. Nie przytłacza nadmiarem treści, jest dosyć różnorodna, a nade wszystko daje przestrzeń do nawiązania przynajmniej wątłej nici sympatii z niektórymi kawałkami zawartymi na cyfrowym soundtracku.



Nie mogło się obyć bez pozytywkowego tematu głównej (anty)bohaterki, który sam w sobie jest dosyć kliszowy w treści. Niemniej jednak już na wstępie skutecznie buduje napiętą atmosferę. Na jej zagęszczenie nie musimy długo czekać. Jako że muzyka odpowiada głównie za element grozy, nie dziwi fakt, że większość utworów przez które będziemy się przeprawiać, to albo snujący się / budujący napięcie underscore, albo świetnie zaaranżowana orkiestrowo-elektroniczna hybryda. Dopiero w finalnym akcie słuchowiska szala przeważa na stronę bardziej organicznego instrumentarium. Do głosu coraz częściej dochodzą również partie wokalne, które najciekawiej prezentują się w finale obrazu, w ostinatowym, iście glassowskim akompaniamencie. Swoją obecność zaznaczają również klasyczne partie chóralne. Rzecz jasna najefektywniej nisko schodzące, męskie głosy, które kontrapunktowane są z solowymi skrzypcami mają prawo niejednego słuchacza przyprawić o gęsią skórkę.


W ostatecznym rozrachunku nie otrzymujemy jednak nic, czego nie mogliśmy już wcześniej usłyszeć w przebogatym repertuarze Marco Beltramiego. Odsłuch kończymy zatem przeświadczeniem, że czas spędzony przy soundtracku nie był zmarnowany, ale powtórka tego doświadczenia nieprędko nastąpi. Ot idealny przerywnik pomiędzy kolejnymi niszowymi projektami Amerykanina, uwalniającymi większą dozę kreatywności, a drugą odsłoną Cichego miejsca, do której (mam nadzieję) Beltrami bardziej się przyłoży. Pożyjemy, usłyszymy…


Najnowsze recenzje

Komentarze