Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Elliot Goldenthal

Butcher Boy, the (Chłopak Rzeźnika)

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Jacek Lubiński | 15-04-2007 r.

Irlandia, Neil Jordan, Stephen Rea, Brendan Gleeson, Ian Hart, Sinead O’Connor i w końcu Elliot Goldenthal.

Michael Collins?

Nie! To Butcher Boy!

Brzmi jak cytat z komiksu, ale też główny bohater filmu – Francie Brady – żyje w świecie komiksów, telewizji…w świecie fantazji,
który znacznie różni się od rzeczywistości ziemi irlandzkiej lat 60. Jak więc widać temat zgoła odmienny od biografii
bohatera narodowego tegoż kraju, ale nie tak daleko spadło jabłko od jabłoni. Mamy więc, niemal w całości, tą samą ekipę
ludzi pracującą przy tamtym dziele, łącznie z tą najbardziej nas interesującą, czyli 'okołogoldenthalowską’:)
Kompozytor spotkał się z większością tych samych muzyków, zamieniając jedynie Jonathana Sheffera na Edwarda Shearmura
(przyszły, szczęśliwy tatuś K-Pax), co jednak nie stanowi dużej różnicy. Tą stanowić może za to ograniczenie
roli panny O’Connor do jednej tylko piosenki (choć zagrała też w filmie postać Matki Boskiej, co było wtedy nie lada
skandalem – oczywiście na wyrost) oraz pchnięcie kierunku w jakim idzie muzyka, na tory najbardziej chyba odpowiadające Elliotowi,
czyli te fantastyczne. O ile film sam w sobie jest równie realistyczny i brudny, jak epopeja o Collinsie, o tyle całość miesza się
z wyobrażeniami i fantazjami dorastającego chłopca. I choć Chłopak Rzeźnika to w pewnym sensie popłuczyny po Michaelu, to jednak
Goldenthal wyraźniej, chętniej i bez obaw powraca do swoich eksperymentów orkiestralno-elektronicznych, co niestety odbija się na
słuchalności ścieżki. Żeby jednak nie straszyć tak bardzo zwolenników prawie-oscarowego mistrzostwa kompozytora (do których sam się
zaliczam), to powiem, że bliżej tej partyturze do wspomnianego Michaela czy Titusa, aniżeli do Obcego i Batmana. Z drugiej jednak
strony jest to bardzo osobliwy score, zbierający żniwa z całej twórczości kompozytora, wobec czego wszelkie konkretne porównania – w
pełnym znaczeniu tego słowa – mogą okazać się bezowocne. Tyle samo tu bowiem elementów wspólnych, co całkowicie różnych, sprzecznych
nawet z tym, do czego Goldenthal nas przyzwyczaił. Choć oczywiście stylu nie zatracił, co słychać dokładnie w każdej ścieżce.

Irlandia ma jednak pierwszeństwo, a z nią płyta ma sporo wspólnego, choć trzeba słuchać między liniami, żeby wyłapać wszystko.
Z pewnością wspólne są instrumenty – mam tu na myśli głównie kowadełko i trąbkę oraz parę momentów na pełną orkiestrę. Wyraźnie
słychać nawiązanie (czy też raczej potrzebę chwili) w takich utworach, jak smutny i powolny Tune For Da z instrumentami dętymi
na czele i ze skrzypcami oraz pięknymi chórami w tle – taka elegia tego filmu; równie smutnym, ale jakże pięknym Funeral And Ave Maria,
które otwierają harfa i kowadło w towarzystwie narastającej muzyki orkiestralnej (w drugiej połowie dochodzi John McCormack śpiewający
w tle ze starej płyty wynylowej słynne do bólu „Ave Maria”); potężnym (znowu chóry) i dynamicznym Francie Brady Not our Lady,
który może przywodzić na myśl zarówno Collinsa, jak i niektóre wariacje z Batman Forever. Podobnież i przejmujący „My Ole Pal”,
który w drugiej połowie robi się groteskowy, batmanowy właśnie. I w końcu…Tune For Da – utwór będący jedynym powtórzeniem
tutaj, aczkolwiek tym razem jest to wersja stonowana, w której na pierwszym planie gra trąbka, a w tle swobodnie cała orkiestra z wybijającymi
się od czasu do czasu smyczkami. Oczywiście Michael Collins to nie jest jedyne skojarzenie, choć najodpowiedniejsze. Irlandzkie zabarwienie
wyraźnie, acz subtelnie daje nam tu cały czas o sobie znać – a to poprzez odpowiednie aranżacje, a to dzięki konkretnym instrumentom.
A takich irlandzkich korzeni nie ma za wiele w dyskografii kompozytora…

Na drugim biegunie stoją z kolei ścieżki zbliżone swoim wariactwem i nieprzewidywalnością do nadmienionego Batmana. Oczywiście powiązania
i skojarzenia te są zupełnie luźne, zdecydowanie nie w typie Hornera, więc na usta nie cisną się raczej słowa: „żywcem wyjęte”. To raczej zasługa
trzech elementów, które razem mogą namieszać w głowie niejednego słuchacza. Po pierwsze wszystkie te kompozycje, jakie rzucają mi się
na myśl (a więc Collins, oba Batmany) dzieli krótki okres czasu (lata 95-97). Po drugie niezaprzeczalny, bardzo unikatowy styl
kompozytora – styl niełatwy w odbiorze, a jednak rozpoznawalny bezbłędnie z odległości kilkunastu jardów 😉 W końcu po trzecie będzie to forma,
jaką w tym wypadku przyjął kompozytor. Nie od dziś wiadomo, że kto jak kto, ale Goldenthal potrafi być prawdziwym muzycznym kameleonem.
Jak wiadomo kameleon zmienia tylko kolory, ale nie zmienia kształtu i formy – nadal pozostając kameleonem. Tak też Goldenthal to nadal Goldenthal,
ale jego wyrażanie emocji, zmiana nastroju, barwy i natężenia na tej płycie jest po prostu przytłaczająca. Za przykład niech posłuży rewelacyjny,
otwierający płytę The Francie Brady Show. To właśnie ten kawałek (oraz jeszcze jeden, o którym potem) zwrócił moją największą uwagę w filmie
i zachęcił do zakupu płyty. To zdawałoby się idealny opis głównego bohatera i jego barwnego życia. Ścieżka pełna zabawy i jakiegoś nieuchwytnego luzu,
a jednocześnie podskórnie przekazująca, że to wszystko to tylko iluzja i swoista zasłona. Świetne ilustrują to dęciaki w każdy możliwy sposób.
Mamy saksofon, trąby, puzon, tuby i klarnety, którym dzielnie towarzyszy harmonia i całą masę pojedyńczych instrumentów, często obecnych tylko na chwilę.
Wszystko to razem tworzy pamiętną melodię, która daje nam od razu znać o charakterze tej płyty. Melodię tą, w znacznie zmodyfikowanym stylu
prezentuje nam też Blessed Mothers Carnival Night, przy którym już bardziej narzuca się szaleństwo Goldenthala i jego Batmana. Oczywiście
kompozytor nie poprzestaje na tym i za chwilę wyprowadza nas w pole, np poprzez dodanie lunaparkowej muzyczki w tle lub nagłą zmianę nastroju,
którą kontynuuje smutny śpiew pod melodię z Tune For Da (oczywiście w formie zmodyfikowanej). I na tym nie koniec. Dostajemy dźwięki
przypominające dziki zachód, a więc pełne zabawy, które są też niepokojące w jakiś sposób (oryginalny Blood of the Apache). Kiedy indziej sekcja
smyczkowa wymieszana z dętą robi z nas tytułową świnię (Pig Fur Elise), by zaraz – poprzez dodanie kolejnych elementów – zamienić się w tętniącą
suspensem melodię, która jeszcze potem przechodzi w intrygujący action score z rytmicznymi bębnami, kontrabasami i trąbką a la Sin City w tle.
Tak więc Elliot nie oszczędza się tu, co chwila zaskakując nas czymś nowym i świeżym. Chwilami to męczy – nie powiem, ale w dużej mierze dostarcza
też sporo uciechy, szczególnie fanom twórczości kompozytora.

Ale nie samym Goldenthalem człowiek żyje. Przynajmniej do takiego wniosku doszli producenci zapełniając płytę aż sześcioma
kompozycjami innych twórców. Tu muszę im przyznać rację – piosenki (notabene obecne w filmie) idealnie wpisują się w klimat i dopełniają
krótkiego dzieła Elliota. Co więcej są chwilę kiedy niezaznajomiony słuchacz może nie zauważyć różnicy pomiędzy filmową
partyturą, a występami gościnnymi. Szczególnie widoczne jest to w kompozycjach instrumentalnych Santo & Johnny’ego, Eddie Calverta i
B Bumble & the Stingers. To utwory bardzo zakręcone, jako żywo przypominające niekiedy styl Goldenthala. Szczególnie podoba
mi się Mack the Knife, który jest tym drugim specyficznym motywem z filmu, na który zwróciłem uwagę podczas osobliwych
napisów początkowych. Naprawdę fajna nuta. Fragmenty śpiewane różnią się już oczywiście bardziej, ale zarówno No One Knows,
jak i Sweet Heart of Jesus nie psują odbioru całości wpisując się w nią idealnie. No i jest jeszcze panna O’Connor, której
finałowa piosenka także przywraca nam klimat irlandzkiej ziemi. Jest jednak zgoła odmienna od tego, co wokalistka zaprezentowała nam
w Michaelu Collinsie. Tutaj śpiewa bardziej na luzie, a melodia jest bardziej optymistyczna – stylowo wpisując się jednak w pozostałą,
melanchonijną twórczość tej pani. Przy okazji warto zauważyć pewien panujący na płycie podział. Ścieżki instrumentalne są zadziorne i bardzo
charakterystyczne, natomiast piosenki są stonowane, odrobinę smutne. Wyjątkiem jest Oh Mein Papa, gdzie sentymentalna trąbka miesza się
z weselszą melodią w tle, przez co nie można go jednoznacznie zakwalifikować.

Muszę powiedzieć, że Goldenthal sprawił mi dużą niespodziankę tą płytą. Samego materiału nie jest dużo (po odjęciu piosenek
zostaje jedynie 21 minut), ale jego zróżnicowanie i pomysłowość niekiedy zachwyca. Nawiązań i porównań jest tu sporo, ale
na dobrą sprawę nie jest to coś do czego można się przyczepić, a wręcz przeciwnie – sprawiają one mnóstwo frajdy i uciechy.
Niestety słuchalność tej ścieżki nie należy do najlepszych. Kto nie jest przyzwyczajony do stylu, jaki Goldenthal reprezentuje, ten
zwyczajnie może nie przebrnąć przez cały materiał, który w dużej mierze ratują utwory gościnne. Z kolei fani powinni być usatysfakcjonowani,
ale trudno tu jednak mówić o wielkim zachwycie. Reasumując jest to pozycja dobra, na wskroś wyjątkowa, ale nie znajdzie sobie
ona dużego posłuchu. Dlatego też miałem pewien problem z oceną, ostatecznie przyznając końcową połówkę poniekąd z sympatii,
a poniekąd z fantazji, jaką można tu znaleźć. Szukajcie jej więc – może przypadnie Wam do gustu. Wszak u każdego jest ona inna.

Najnowsze recenzje

Komentarze