Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Vangelis

1492: The Conquest of Paradise (1492: Wyprawa do Raju)

(1992)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.
Jeśli ktoś zapamięta nasze imiona to tylko dzięki niemu

W roku 1992 z okazji 500 lecia odkrycia Ameryki artyści, pisarze i filmowcy prześcigali się w kreowaniu dzieł upamiętniających chwile gdy płynący trzema karawelami Krzysztof Kolumb dostrzegł ląd Nowej Ziemi. Jednym z takich przedsięwzięć okazał się wysokobudżetowy film Ridleya Scotta „1492: Conquest Paradise”, film który mimo swego splendoru, świetnej obsady (Gerard Depardieu, Armand Assante, Sigourney Weaver), poetyckich zdjęć (Adrian Biddle) i niezwykłej muzyki (Vangelis) okazał się niewypałem. Przynajmniej w oczach krytyków, którzy jak zwykle czepiali się błędów historycznych, złego akcentu grającego Kolumba Depardieu, a nawet zbyt intensywnej emocjonalnie muzyki.

Z dzisiejszego punktu widzenia wiemy, że wiele z tych uwag była zupełnie niesłuszna. Owszem w filmie roi się od błędów historycznych (co jest winą pani Roselyne Bosch odpowiedzialnej za scenariusz), niemniej jednak to nie miała być produkcja dokumentalna, lecz fabularna wizja życia Krzysztofa Kolumba, wizja pokazująca człowieka wybitnego, pragnącego znaleźć raj na ziemi, nowy świat. Oglądając Conquest Paradise po latach widzimy, że film jest całkiem niezłym kinem, w niczym nieustępującym, nagrodzonemu Oskarami Gladiatorowi.

Wracając jednak do cytatu, który rozpoczął nasze rozważania pragnę powiedzieć iż w mojej opinii to co tak naprawdę czyni „Conquest Paradise” niezapomnianym, to muzyka napisana przez Vangelisa. Grek stworzył bowiem niesamowitą, porywającą ilustracje, łamiącą wiele schematów rządzące kinem epickim. Ale może po kolei. Wieść gminna niesie, iż pierwszym wyborem Ridleya Scotta na stanowisko kompozytora był Hans Zimmer, jednak ostatecznie reżyser zdecydował się zatrudnić Vangelisa, z którym dane mu było już wcześniej pracować (przy okazji Blade Runnera) z bardzo dobrym zresztą skutkiem.

Nie od dziś wiadomo, że Scott należy do twórców posiadających bardzo liberalny stosunek do ilustracji muzycznej. Jako jeden z nielicznych czołowych przedstawicieli Holllywod, docenia znaczenie elektroniki, co więcej nie boi się o jej zastosowanie prosić tworzących dlań kompozytorów. „Conquest Paradise” jest właśnie takim przykładem dużej odwagi reżyserskiej. Wielkie kino epickie, okraszono bowiem zupełnie wydawałoby się nieprzystającą do gatunku muzyką. Muzyką przełamującą konwencję tradycyjnej narracji epickiej opartej o dominującą sekcję dętą i romantyczną sekcję smyczkową. Żeby być ścisłym należy stwierdzić, iż Vangelis swą partyturą daje alternatywne widzenie epickości. Możemy bowiem odnaleźć w tej kompozycji patos, dramatyzm, przestrzeń szeroki oddech, słowem wszystkie cechy dobrej partytury do eposu historycznego. Wszystko to jednak osiągnięte jest za pomocą innych środków, środków które ostatecznie pokazują, że mądrze zastosowana elektronika posiada nie tylko skuteczne, ale niemal nieograniczone możliwości ilustrowania.

Jak rozumiem owo mądre zastosowanie elektroniki? Przede wszystkim wydaje mi się, iż czysta, sztuczna muzyka, nigdy nie będzie idealna dla kina epickiego. Jedynie melanż dwóch światów może dać efekt. Vangelis w bardzo subtelny sposób do swych syntezatorowych poematów wplótł naturalne kliny: chór, wokalizy, flety, skrzypce i hiszpańską gitarę. Owe dodatki nie tylko formalnie nadały barwy kompozycji, ale co więcej, były łącznikiem pomiędzy „problemem a kostiumem”. Już tłumaczę o co chodzi. Oglądając filmy historyczne Scotta można zauważyć jego wyraźną skłonność do korzystania z nowocześnie brzmiącej oprawy muzycznej. Wydaje mi się, że to nie tylko wina gustu reżysera przyczynia się do takich wyborów. W mojej opinii prawdziwym powodem tak silnego nacisku na korzystanie przez kompozytora z elektroniki, jest chęć stworzenia specyficznego łącznika między opowiadaną w kostiumie antycznym historią, a współczesnym problemem. Muzyka więc jest dla widza kolejną wskazówką, że Scott nie kręci dokumentów, ścisłych historii, lecz swoje własne kreacje artystyczne będące głosem w dyskusjach nad aktualnymi bolączkami trapiącymi nasze społeczeństwo.

Chcąc dobrze zanalizować muzykę z „Wyprawy do raju” musimy rozważyć ją więc dwutorowo. Po pierwsze trzeba przyjrzeć się temu co dostajemy na albumie, po drugie zaś temu co słyszymy w filmie. Taki podział to nie moje fanaberie, lecz wymóg, albowiem materiał zawarty na CD diametralnie różni się od tego, co otrzymujemy wraz z obrazem. Paradoksalnie są to jednak różnice na plus. „1492” to chyba jeden z najlepiej zmontowanych albumów w historii muzyki filmowej. Jest tu dokładnie tyle muzyki ile być powinno, a wszystko w odpowiedniej konfiguracji, w odpowiedniej długości i proporcji (po wnikliwym przesłuchaniu nawet w przypadku Into Eternity rozumiemy iż zbrodnią byłoby go obcinać). Powód takich zabiegów może być jeden. Vangelis nie chciał uczynić z CD klasycznego soundtracka, lecz właściwie swoją kolejną solową płytę. To posunięcie okazało się we wszechmiar słuszne, gdyż otrzymaliśmy wspaniały, genialnie słuchalny (jak na muzykę ilustracyjną) produkt. Na czym polegały więc zmiany? Przede wszystkim kompozytor usunął wszystkie brzmiące zbyt ilustracyjnie utwory, utwory, które zbyt silnie trzymały się obrazu aby móc funkcjonować w przestrzeni pozafilmowej. Co więcej dopisał, lub przerobił niektóre fragmenty. W kinie nie uda nam się np. znaleźć w pełni rozbudowanego, wspaniałego motywu Monastery of La Rabida, Twenty Eight Parallel, czy Moxica and the Horse. Brak też w produkcji Scotta ostatniego utworu zawartego na płycie, a mianowicie wizjonerskiego Pinta, Nina, Santa Maria (Into Eternity). Poza swoją słuchalnością, Vangelis dodaje do swej partytury coś więcej, coś co można by określić jako „zdolność kreacyjną”. Chodzi mi o to, że kompozytor, podobnie jak wielu samouków stawia na specyficznie rozumianą sugestywność. Dzięki temu te 12 utworów w niezwykły sposób potrafią oddziaływać na wyobraźnie, tworząc obrazy, nawet bez oglądania filmu. To duża sztuka, która udaje się zapewne dzięki specyficznemu systemowi tworzenia muzyki na potrzeby kina, systemowi jaki stosuje Vangelis. W skrócie polega on na tzw. pierwszym wrażeniu, oglądaniu filmu w momencie komponowania. Ten sposób sprawia, że muzyka płynie z serca, nie będąc wykoncypowanym, dopasowanym co do setnej sekundy produktem, mającym przygrywać w tle.

Zupełnie inaczej partytura Vangelisa brzmi natomiast w filmie. Sprawa jest tu dosyć skomplikowana. Oglądając produkcję Scotta odnajdujemy bowiem kilka wspaniałych momentów: owo niezapomnianie wyjście z portu, lub zawieszenie dzwonu ilustrowane utworem Conquest of Paradise(opartego notabene na XVII wiecznej progresji akordów zwanej La Folia), moment lądowania w takt Hispaniola, czy taniec na koniu szlachcica Adriana de Moxica), które sprawiają że muzyka bez problemu jest przez nas zapamiętywana i klasyfikowana jako świetna. Niestety partytura ma też swoje drugie oblicze, pełne poważnych ilustracyjnych kiksów, które słusznie wycięto z albumu (moment palenia heretyków, ukazanie się nowego świata). Przedziwne jest to iż na płycie można by znaleźć kawałki które znacznie lepiej pasowałyby do tych scen, scen które Vangelis okrasił taką jakąś nieciekawą ilustracją. Widać wyraźnie że w momencie gdy kompozytor chce być tradycyjnym muzykiem filmowym, piszącym tylko i wyłącznie pod obraz, wtedy zawodzi na całej linii. Na całe szczęście w ostatecznym rozrachunku Vangelis poeta zwycięża Vangelisa filmowca, dzięki czemu muzyka minusy nie przysłaniają plusów…Za złe mam też twórcom filmu, iż nie potrafili (bądź nie chcieli) wyeksponować niektórych motywów (genialny Monastery of La Rabida zupełnie ginie w nawale efektów dźwiękowych). Wszystko to sprawia, iż oglądając film znawca soundtracków nie będzie w pełni usatysfakcjonowany. Nie zmienia to jednak faktu, iż na laikach (podobnie jak w przypadku muzyki z Bounty) kilka niezapomnianych, ryjących się w pamięci utworów wywiera jak najbardziej pozytywne wrażenie.

Na koniec pozostawiłem kwestię tekstów jakie śpiewa chór. Otóż słynny temat muzyczny (Conquest of Paradise) to nic innego jak „wymyślony”, nieistniejący język zwany z angielska „wordpainting”, który Vangelis stosował potem m.in. w Mythodei. Pozostałe dwie chóralne ścieżki (Monastery of La Rabida i Deliverance) to już klasyczna łacina (fragment Psalmu 130, oraz wykorzystywany w słowach wielu Requiem tekst mszy żałobnej Tomasza z Celano).

Jak już sygnalizowaliśmy na początku Conquest Paradise Ridleya Scotta nie jest złym filmem. Krytyka jednak uznając go za marną próbę wypłynięcia na fali 500 lecia lądowania Kolumba na wyspie Gunahani, skazała produkcję na bycie jedynie kolejnym wielkim nieudanym przedsięwzięciem Hollywoodu. Masowy odbiorca w większości poszedł za głosem „władców pióra” wychodząc z kina nieusatysfakcjonowany. Zupełnie inaczej rzecz miała się natomiast z muzyką. Płyta Vangelisa stała się spektakularnym sukcesem, kilkakrotnie pokrywając się złotem i platyną. Z dzisiejszego punktu widzenia możemy ocenić, iż mimo tych 14 lat, jakie upłynęły od premiery albumu, partytura ta wciąż jest w stanie poruszyć, wciąż daje satysfakcję i mimo, iż opiera się o elektronikę nie odczuwamy tu archaizmów. Słuszne zatem wydaje się w tym kontekście sparafrazowanie słów wypowiadanych w filmie przez Sancheza:

Jeśli ktoś zapamięta ten film Ridleya Scotta, to tylko dzięki muzyce Vangelisa

Najnowsze recenzje

Komentarze