Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Terminal, the (Terminal)

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Pisanie recenzji z płyt skomponowanych przez Johna Williamsa to wyjątkowo męczące zadanie. Dlaczego? Bo za każdym niemal razem krytyk musi korzystać z tego samego arsenału argumentów, zarówno atakujących jak i broniących ścieżki. Nie inaczej jest w wypadku muzyki z kolejnego filmu Stevena Spielberga. Zagraniczne strony prześcigają się w pochwałach nad subtelnością, oryginalnością i słuchalnością „The Terminal”, co ma oczywiście odbicie w końcowej ocenie. Jako krytyk europejski pozwolę sobie mieć jednak nieco inne zdanie.

Koledzy zza oceanu analizują najczęściej płytę w porównaniu z masową produkcją Hollywodu, stąd zapewne ich zachwyty nad oryginalnością. Niestety głębsze spojrzenie na strukturę ścieżki pokazuje, że w istocie brak tu nowatorstwa, zamiast którego dostajemy sztampową i nieco głupawą muzykę do komedyjki, podaną w entouragu „jazzowej głębi”.

Kompozytor został zmuszony przez fabułę filmu do napisania partytury utrzymanej w europejskim klimacie. I to niestety wielkiemu Johnowi nie za bardzo wyszło. Stworzył bowiem utwory wzorowane na dokonaniach Nino Roty (Amarcord, La starda) i Luisa Bacolova (Miasto Kobiet), które niestety poprzeplatał z muzyką utrzymaną w swojej typowej manierze (A Legend is Born, Viktor and his Friends, Krakozhia National Anthem and Homesickness). Powstał z tego melanż, który nie tylko nie jest jednolity, a wręcz bardzo często powoduje zgrzyt. Kolejną duża wadą tej płyty jest niezwykle tandetny, pseudojazzowy sentymentalizm. Odniosłem wrażenie, że Williams wpadł w swoistą pułapkę konwencji, sądząc że nada nostalgicznej głębi za pomocą leniwego fortepianu snującego się wśród pobrzdąkiwań bandu z lat 60. Niestety ta stylizacja brzmi niezwykle archaicznie i co gorsza trąci fałszem. Przypomina trochę muzykę wykonywana przez wąsatych panów z fryzurą a’la czeski hokeista, odzianych w kanarkowe marynarki, którzy na białych fortepianach grają „prawdziwy” jazz dla publiczności ze smakiem przeżuwającej kotlet schabowy w restauracji „Apis”. Taka jest niestety muzyka Johna Williamsa. Pozornie głęboka, w istocie okazuje się zwykłą chałturą wygrywaną dla gawiedzi wcinającej schaboszczaki. Oprócz tych dwóch wad, jak już wspomniałem jest jeszcze cała gama zwyczajowych zarzutów, które niemal zawsze wysuwamy pod adresem Johna Willimasa. Są to mała słuchalność, nieproporcjonalna dominacja głównego tematu, tendencja do maksymalnej integracji z obrazem, a także swoisty selfplagiating. Niestety nadworny kompozytor Stevena Spielberga coraz częściej kopiuje samego siebie. Nie jest to może (jeszcze?) ten kaliber powielenia jaki można obserwować u Jamesa Hornera, niemniej jednak pewien brak muzycznych pomysłów wyraźnie doskwiera Williamsowi. Nie inaczej jest w The Terminal. Odnaleźć tu można fragmenty z The Patriot, i może troszkę bardziej naciągane (ale zawsze) z Harry Pottera i AI.

Mimo tych wszystkich wad, płyta nie jest totalnym gniotem. Jak zawsze w przypadku Williamsa otrzymujemy perfekcyjny warsztat. Kompozytor z jednego naiwnego temaciku, za sprawą niezliczonej ilości sztuczek orkiestracyjnych potrafi wyczarować cały arsenał utworów. Niewyrobionemu słuchaczowi z pewnością jest to w stanie zaimponować, lecz doświadczeni miłośnicy muzyki filmowej, już znają te wszystkie chwyty i wielu nie pójdzie na lep takich tricków. Tym bardziej, że główny temat choć interesujący i dość ciekawie zaaranżowany na filuterny klarnet Emilie Bersntein, nie ma w sobie wystarczającej przebojowości, aby móc utrzymać w ryzach całą partyturę. Z ciekawych utworów warto wspomnieć Krakozhia National Anthem and Homesicknes”. Tutaj Williams udowadnia po raz kolejny, że pisanie hymnów to jego specjalność i z pewnością wiele krajów mogłoby taki utwór zamówić u kompozytora. Muzyka tego typu mogłaby by być potem z dumą prezentowana podczas wręczenia złotych medali na kolejnych olimpiadach. Patos, dostojeństwo, wagnerowska pompatyczność – to jest właśnie to w czym John Williams czuje się najlepiej i co zbyt często odnajdujemy w jego ścieżkach. Niestety gdy film jest komedią, kompozytor nie potrafi do końca się wyzbyć swojej maniery, przez co muzyka wypada blado i jakoś tak sztucznie. I tak właśnie jest w przypadku The Terminal.

W podsumowaniu warto poruszyć jeszcze kwestię monotonności, która jest częstą wadą ścieżek Willimsa. Wydaję mi się, że do jej obecności przyczynia się przede wszystkim owa perfekcyjna technika, nienaganny warsztat, ułożony i pedantyczny. Sprawia on, iż płyty kompozytora w przerażającej większości nie maja w sobie prawdy. Są tylko chłodną kalkulacją, dobrym sprawnym rzemiosłem, które przebiera się w kostium sztuki, aby trafić na nasz regał z płytami. Niestety los tego typu płyt zwykle bywa podobny. Po dwóch, lub trzech przesłuchaniach soundtrack wędruje na półkę, aby z niemym spokojem żywić się kurzem.

Niniejszy tekst jest poprawioną i uzupełnioną wersją recenzji która ukazała się na portalu www.moviemusic.pl

Najnowsze recenzje

Komentarze