Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Basil Poledouris

Conan the Barbarian (Conan Barbarzyńca)

(1982/1992)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Tedy mówią przyjaciele: no dobrze zajmujesz się tą muzyką filmową, piszesz recenzje, artykuły, ciągle słuchasz i słuchasz – ale powiedz, która ze znanych ci ścieżek jest twoją ulubioną. Zagadnienie pozornie proste i sensowne, bo każda miłość, jeśli jest prawdziwa, powinna w człowieku wyciskać piętno niezatarte, a do tego zazdrośnie żądać wyłączności. Ja jednak słysząc pytanie, motam się w zeznaniach, nerwowo załamuję palce i proszę o zawężenie tematu. Gdy zaś rzucają mi: ta klasyczna, hollywoodzka, nie zastanawiam się długo. Bo tu jest tylko jedna odpowiedź: Conan, Conan Barbarzyńca.

Gdy w roku 1981 John Millius, przy współpracy Olivera Stone’a na podstawie niezbyt dobrej powieści Roberta E. Howarda, napisał scenariusz do Conana, nikt nie wróżył im sukcesu. Dotąd bowiem kino fantasy uważane było za dno, artystyczny i co ważniejsze komercyjny obciach. Jednak dzięki kilku elementom film odniósł zabójczy sukces, zyskując status kultowego. Głównym powodem, dla którego produkcja tak bardzo przypadła kinomanom (bo przecież nie krytykom) do gustu, była postać głównego bohatera, granego przez Mistera Universum: Arnolda Schwarzeneggera. Chociaż pisanie o „graniu” jest chyba pewnego rodzaju nadużyciem. Arnoldowi brakuje bowiem tutaj choćby podstaw rzemiosła aktorskiego (karykaturalnie wręcz wyrażanie emocji). Nie ma to jednak znaczenia dla budowania roli Conana, gdyż stworzony przez Milliusa obraz ma przemawiać przede wszystkim językiem ciała, hipnotyzować ludzi muskulaturą Arnolda, bombardować barbarzyńską cielesnością. I to właśnie ta manifestacyjna, „maskulinistyczna” cielesność uwiodła widza. Czy jednak tylko ona? Moim zdaniem Conan ma jeszcze jeden element, który całkowicie nas pochłania: perfekcyjną jedność obrazu i muzyki. Jedność która sprawia, że nawet jeśli uznamy film za głupi, naiwny i pozbawiony głębszego dyskursu, to i tak staniemy oniemiali przed mocą i monumentalnością warstwy dźwiękowej. Siłą przerastającą nawet siłę mięśni Arnolda.

Historia powstania partytury obfituje w wiele interesujących faktów. Początkowo bowiem muzyka miała mieć zupełnie inny kształt. Producent filmu (Dino de Laurentis) chciał, aby „Conan” zyskał modną w owym czasie („Flash Gordon”) oprawę współczesną (popową, lub rockową). Na całe szczęście dla nas wszystkich John Millius postawił wtedy twarde weto twierdząc, że ma to być produkcja opiewająca pierwotną, męską siłę i nawet najbardziej popularna grupa wchodząca w skład szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej najzwyklej w świecie nie będzie tu pasować. De Laurentis początkowo nie chciał się na to zgodzić, w końcu jednak koncepcja zilustrowania filmu pełnorkiestrową muzyką zwyciężyła. Wtedy to Millius zwrócił się do swojego starego przyjaciela (poznali się na studiach), z którym dane już było mu raz współpracować (przy okazji „Big Wednesday”), do Basila Poledourisa. Trzeba zaznaczyć, że decyzje, mimo wielu kłótni zapadły stosunkowo wcześnie także kompozytor miał niezwykle komfortową sytuacje, nie tylko bowiem miał do dyspozycji bardzo dużo czasu, ale co więcej dostał wolną rękę. Bo choć miał od reżysera pewne wyznaczniki jak choćby zamieszczenie odwołań do muzyki średniowiecznej (w szczególności do „Dies Irae”), ale także do „Carmina Burana” Carla Orffa oraz położenie pewnego nacisku na ilustrację kreującą nastrój hipnotycznego fanatyzmu religijnego, to jednak w ostatecznym rozrachunku Poledouris miał niebywałą możliwość wykreowania całkiem nowego muzycznego języka, języka który w dodatku miał pełnić tak znaczącą rolę. Conan Barbarzyńca jest bowiem niezwykle ubogi w dialogi (dojmująco widać to przez pierwsze 30 minut). Liczy się więc przede wszystkim efekt wizualny i tło muzyczne, które ma rekompensować brak słów.

Wszystkie te prezenty Basil Poledouris wykorzystał perfekcyjnie, tworząc score potężny, pełen instrumentalnej „gigantomachii”, score który choć przy bliższej analizie czerpie dużo z klasyki (Orff, Holst, Prokofiew) oraz wielkich prekursorów (Newman, Rozsa), to i tak tworzy nową jakość w muzyce filmowej (ów język „sword and sorcery” – „magii i miecza”), jakość którą potwierdza niezwykła popularność tej partytury (niezliczone repetycje, częste wykorzystywanie przy okazji trailerów).

Oglądając Conana nie trudno zauważyć, że film jest w muzyce „skąpany”. O ile jednak w wielu typowych hollywoodzkich produkcjach (nie tylko tych z epoki „Golden Age’u”, ale także tych późniejszych), takie „skąpanie” było przesadną ścianą dźwięku, która może i stanowiła ciekawe tło pod dialog, lecz nie nadawała się do opisu wolnych przestrzeni, łupieżczego napadu, czy pełnych seksualności miłosnych scen, o tyle w ścieżce Poledourisa zauważamy znaczącą zmianę. Kompozytor niemal każdy utwór konstruuje na zasadzie osobnych tematów, pełnych masywności, lecz nigdy nie będących ścianą dźwięku.

Drugą rzeczą, która uderzyła mnie niemal od pierwszego obejrzenia filmu, to niezwykła precyzja czasowa z jaką stworzona została muzyka. Wszyscy wiemy, że tworzenie partytury do filmu to walka z czasem, walka którą dziś w znacznym stopniu ułatwia komputer (casus Hansa Zimmera). Gdy powstawał Conan, twórcy nie mogli jednak liczyć na elektronikę, pozostawał im zatem metronom. Ścieżka Poledourisa udowadnia jedną ważną rzecz, że te stare środki są częstokroć bardziej skuteczne niż nowoczesna precyzja sztucznych inteligencji. Mimo braku wspomagania, każdy element jest tu wyliczony w czasie, z niezwykłą i co najważniejsze, niewymuszoną dokładnością (Ridle Of Steel / Riders Of Doom Thelogy/Civilization, The Tree Of Woe).

Muzyka z Conana Barbarzyńcy poraża swoją kompleksowością, jest w niej bowiem absolutnie wszystko czego można oczekiwać po pełnej rozmachu epickiej opowieści. Genialne tematy, w niezmierzonej ilości (Anvil Of Crom, Riddle Of Steel / Riders Of Doom Theology / Civilization, Theology / Civilization itd.), chóralny rozmach (Riddle Of Steel / Riders Of Doom, Gift Of Fury, The Kitchen / The Orgy, Orphans Of Doom / The Awakening), piękny temat miłosny (Wifeing (Love Theme From Conan The Barbarian), a do tego przepych instrumentalny, perfekcyjne orkiestracje, dynamizm i moc. Co więcej Poledouris swoją muzyką stara się także dopisywać pewne symboliczne treści. Widoczne jest to przede wszystkim w nawiązaniach, które pełnią tu rolę większą niż jedynie formalną. Już samo odwołanie do Orffa i jego słynnego „Hymnu do Fortuny” ma wielkie znaczenie. Poledouris bowiem dokonuje swoistej dekonstrukcji tego słynnego utworu, przetwarzając jego istotę na hymn na cześć stali, mordu, krwi i… barbarzyństwa. Paradoksalnie jednak ten słyszany już na samym początku filmu utwór, ma głęboki związek z kapryśnym losem i przeznaczeniem, z ową orffowską Fortuną. To bowiem jeźdźcy przynoszący tę pieśń, determinują całe życie Conana, życie toczące się pod presją stali. Ale to nie jedyne nawiązanie mające znamiona celowości. Wydaje się, iż także kreujący klimat religijnego osaczenia Mountain Of Power Procession w swej konstrukcji nawiązujące w sposób bezpośredni do „cesarskiej” muzyki Miklosa Rozsy ma znaczenie. Moim zdaniem Poledouris korzystając z takich odwołań pragnął jeszcze bardziej zaakcentować aspekt ślepego, wiernopoddańczego oddania władzy. Ostatnie, warte opisania muzyczne naśladownictwo, odnaleźć możemy w utworze The Orgy (którego współkompozytorem jest 7 letnia wówczas córka twórcy). Gdy uważnie zanalizujemy ten motyw, dostrzeżemy silne reminiscencje z słynnymi Planetami Gustave Holsta, a konkretnie z Jowiszem, dawcą radości. Taki wybór nawiązania, w kontekście obrazu i scenariusza, jawi się nam nader ciekawie i chyba rzeczywiście trafnie (gdy do tych odwołań wpiszemy jeszcze seksualny, karuzelowy rytm utworu, okaże się on perfekcyjną ilustracją tego co możemy podziwiać na ekranie).

Opisując „Conana Barbarzyńcę”, każdy obdarzony dobrym gustem muzycznym recenzent staje przed niezwykle trudnym zadaniem – wskazaniem wad. Bo „Conan” też jakieś tam minusy ma. Jednym z nich jest pewnego rodzaju trybut spłacony na rzecz tematyczności. Widać to dobrze w sekwencji ataku bohaterów (Conan, Valeria i Subotai) na pałac Thulsy Dooma. Chociaż w istocie klimat walki wciąż pozostaje ten sam, ilustruje go kilka tematów, które nie zawsze płynnie przechodzą w siebie. Ale czy to ma znaczenie? Nie sądzę. Gdyby inne ścieżki, rokrocznie w setkach egzemplarzy opuszczające wytwórnie płytowe, też miały tylko takie mankamenty, wszyscy słuchaliby muzyki filmowej.

„Conan Barbarzyńca” to muzyka wielka i chyba ponadczasowa. Przez wielu uznawana za najlepszą partyturę filmową jaką stworzono kiedykolwiek. Choć osobiście nie jestem aż tak odważny w poglądach, uważam że jak dotąd w Hollywood nie powstała w tym gatunku muzyka lepsza, muzyka której słuchając mam wrażenie, że jednak warto być „soundtrackofilem”, cokolwiek by o tym mówili złośliwcy.

Ad. Za materiał do niniejszej recenzji posłużyła mi wydana przez Varèse Sarabande w roku 1992 płyta, różniąca się nieco od oryginalnej, pochodzącej z roku 1982, powszechnie dostępnej edycji Milanu. Album Varese jest o 15 minut dłuższy (zawiera m. in wspaniały, pełen orffowskiej mocy utwór The Kitchen, a także intrygującą muzykę ilustrującą śmierć Rexora.). Niestety ten świetny album posiada też jedna gigantyczną wadę: dostępność. Zdobycie oryginału graniczy z cudem, plączące się w sieciach P2P wersje cyfrowe dalekie są od ideału (jakość). Moja najwyższa ocena dotyczy więc przede wszystkim tego wydania, choć edycja Milanu to też pozycja na 5 gwiazdek, choć z pewnością nieco słabszych. Poza tymi oryginalnymi płytami, można spotkać się również z 2-płytowym bootlegiem, zawierającym niemal kompletny materiał z filmu. Niestety podstawową wadą tego wydania poza oczywiście znikomą dostępnością, jest katastrofalna jakość dźwięku, sprawiająca, że jest to pozycja jedynie dla fanatyków twórczości Basila. Ku radości fanów w roku 2010 Prometheus i Tadlow wydały re-recording „Conana Barbarzyńcy” w wykonaniu Praskich Filharmoników pod batutą Nica Raine’a. Na interesującym dwupłytowym wydaniu znajduje się kompletny materiał z filmu, czasem w nieco zmienionych aranżacjach względem oryginalnego nagrania.

Inne recenzje z serii:

  • Conan the Barbarian (Complete re-rec.)
  • Conan the Destroyer
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze