Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Apocalypto

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

„Wielką cywilizację można pokonać od zewnątrz, dopiero gdy ulega rozkładowi od wewnątrz”.

Will Durant

Ten bardzo mądry cytat, który pochodzi z fundamentalnego dzieła analizującego fenomen powstawania i upadków wielkich cywilizacji („Historia cywilizacji”) jest mottem najnowszego filmu Mela Gibsona zatytułowanego „Apocalytpto”. Myślę, że nie ma sensu przybliżać naszym czytelnikom czego dotyczy ta produkcja, albowiem medialna wrzawa jaką uczyniono wokół przedsięwzięcia zrobiła to za nas. Niemniej jednak warto napisać pare słów oceny. Kontrowersyjny Gibson po raz kolejny wywołał swym dziełem sporo zamieszania. Znów bowiem zaserwował widzom krwawą jatkę, co jednak nie zmienia faktu, że w kategoriach hollywoodzkich najnowsza produkcja twórcy „Bravehearta” jest przykładem świetnej roboty. I chyba tu tkwi cały problem. Otóż wielki Mel uważa, że kreci kino artystyczne (stąd te jego śmieszne zabiegi, aby mówiono w zapomnianym języku, stąd też odwołanie do Duranta, które ma nam sugerować, że oto otrzymujemy głęboką refleksję nad przyczyną upadku wspaniałej cywilizacji). Prawda jest jednak zupełnie inna. „Apocalypto” to wzorowe kino przygodowe, ale do obrazu pełnego artystycznych przemyśleń brakuje mu całe lata świetlne. Gibson bowiem kreci sprawne rzemiosło, w którym mamy klarowny podział na dobro i zło, wyrazistego głównego, bohatera i dynamiczny scenariusz, który w istocie jest sztampowy i przewidywalny, jednak dobrze trzyma w napięciu, a to w Hollywood najważniejsze.

W całym „Apocalypto” najbardziej nie zirytowała mnie wcale krew i brutalność scen. Przecież to kino hollywoodzkie, rządzące się konwencją, która wymaga realizmu (jakby wyglądały filmy Tarantino gdyby nie były brutalne???). Rozdrażniło mnie to, iż reżyser zmarnował szansę na opowiedzenie czegoś ciekawego o umierającej cywilizacji, czegoś co byłoby pełniej zwizualizowane niż mamy to w „Apocalypto”, filmie który podsumowanie upadku Majów zamyka pod przykrywką cytatu Duranta. Ale nie ma się co dziwić, wszak Gibson to przede wszystkim człowiek który potrafi świetnie opowiadać historię, z wyciąganiem wniosków jakoś sobie nie radząc…

Napisałem, że „Apocalypto” to sprawne kino. I tak jest w istocie. Dynamiczna akcja, ciekawe (nieco eksperymentatorskie utrzymane w stylu gier komputerowych FPP) zdjęcia, oddane z pietyzmem kostiumy. Jak widać brak w tych kategoriach muzyki. Dlaczego? Albowiem ścieżka dźwiękowa to jeden z najsłabszych aspektów całości. Nie tylko na płycie, ale także i w filmie.

Za jej stworzenie odpowiadał stały współpracownik („Człowiek bez twarzy”, „Braveheart”) reżysera James Horner. Przyznam się, że gdy przedpremierowo wysłuchałem fragmentów ścieżki miałem pewne nadzieje. Ba, w swej naiwności sądziłem, że może być to jeden z lepszych scorów jakie w ostatnim dziesięcioleciu stworzył kompozytor. Jak bardzo się myliłem miałem się przekonać dopiero po odsłuchaniu całości i po lekturze filmu…

Jednego nie można Hornerowi odmówić: miał facet na tę płytę pomysł. Niestety realizacja zamierzenia zupełnie nie wyszła. Otóż twórca chciał uzyskać bardzo organiczny, leśny efekt jedności człowieka z naturą, stąd przytłaczająca liczba perkusjonaliów, które chyba są najmocniejszą i zarazem najbardziej oryginalną stronę muzyki. Problem jest taki, że po raz kolejny Horner zagubił się w swoim zamyśle. Skupiając się na oddaniu organiczności zupełnie nie przyłożył się do tematyki. A to jak wszyscy wiemy najgorsza wada dobrego filmu przygodowego. Sądzę, że kompozytor podobnie jak Gibson miał zbyt wysokie aspiracje. Chciał stworzyć dzieło na pół artystyczne. Jednak, powiedzmy to sobie jasno twórca Apollo 13 nie ma do tego najzwyklej w świecie talentu. To co potrafi najlepiej to pisanie kiczowatych pop-tematów sprawdzających się idealnie w epicko-przygodowych produkcjach. I właśnie tak powinien postąpić także i tutaj. Niestety zapewne zmobilizowany dobrym słowem (nowiną?) Gibsona uwierzył w swoją moc i stworzył takie nie wiadomo co. Niesłuchalny eksperyment, daleki od awangardy (wszystkie chwyty stosowane przez Hornera dawno już się osłuchały), pełen ciekawie zarysowanych pomysłów, które jednak nie mogą w pełni rozbrzmieć.

Niewątpliwym plusem partytury są dwie rzeczy. Wspomniane już świetne perkusjonalia. Dawno nie słyszałem tak dobrej pod względem rytmicznym kompozycji. Słychać to już od pierwszych utworów (Tapir Hunt), jednak ze zdwojoną mocą nacisk na rytmikę powraca w drugiej części filmu podczas szaleńczej ucieczki Łapy Jaguara (The Games and Escape, Frog Darts). Drugim plusem jest skorzystanie z wokalnych popisów Rahata Nusrata Fateh Ali Khana, bratanka słynnego Nusrata Fateh Ali Khana. Horner już wcześniej współpracował z artystą przy okazji ścieżki do „The Four Feathers”. Pomysł zatrudnienia pakistańskiego wokalisty był niewątpliwie świetny, problem w tym, że chyba nie do końca wykorzystany. Rahat bowiem nie odgrywa na płycie wiodącej roli, jest raczej jednym ze składników tła. Takie rozwiązanie sprawiają, że w większości wypadków muzyce brakuje wyrazistości, klarownego podziału który sugeruje nam obraz.

Co zatem jest w tej partyturze głównym elementem??? Niestety elektronika, elektronika na której Horner po raz kolejny się poślizgnął. Tak fatalnego oddziaływania sztucznych instrumentów dawno już nie słyszałem w kinie. To co się dzieje w utworach typu Holcane Attack, Captives, Entering the City with a Future Foretold woła o pomstę do nieba. Horner niby koloryzuje keybordami, dodając dramatyzm, i emocję (tak przynajmniej utrzymuje). W istocie jednak sprawia, że całość brzmi jak popisy jakichś amatorów, którzy dostali na gwiazdkę syntezator i teraz robią na złość sąsiadom bawiąc się w kompozytora. Elektronika skutecznie przysłania zarówno wokal Rahata, jak i wszelkie instrumenty etniczne tworząc w ten sposób chaotyczną papkę, denerwującą swoją pretensjonalnością. Orkiestra występuje tylko w jednym utworze, bez wątpienia jednym z najlepszych na płycie, a mianowicie w Civilisations Brought by Sea, momencie gdy do brzegów Nowego Świata dobijają wojska hiszpańskie. Utwór ten gdyby go zamieścić na takiej partyturze z „Bravehearta”, albo „Wichrów namiętności” zapewne przeszedł by nie zauważony, jednak na tak słabej płycie, jaką jest „Apocalypto” wyróżnia się tym, że zawiera w sobie chociaż namiastkę tematu.

Partytura do filmu Gibsona na tle ostatnich dokonań Hornera prezentuje się stosunkowo oryginalnie. Owszem zauważalne są tu selfplagiaty z „The New World”, „Bravehearta” (na całe szczęście nie jest powielony główny temat), „Imienia Róży”, „Vibes”, „Aliens”, „Beyond Borders” (elektronika), czy „Thunderheart”, lecz ponieważ wszystkie te ścieżki są mało znane więc wydaje się nam, że całość jest w miarę świeża. Nie zmienia to jednak wcale faktu, iż kompozycja jest po prostu słaba. Gdyby Horner postąpił tak jak Morricone w Misji i dodał tematykę, wyraźne akcenty, które nie ograniczałyby się jedynie do banalnej rytmizacji akcji, lecz niosłyby w sobie autentyczne emocje, może wtedy dostalibyśmy partyturę, o której warto byłoby pamiętać. A tak mamy nużącą 60 minutową płytę, której zupełnie nie warto kupować. Zresztą czego się spodziewać po kompozytorze który już jakiś czas temu spadł do trzeciej ligi, do muzycznego lamusa twórców, którzy zapomnieli jak się piszę muzykę do filmu. Tak moi drodzy czytelnicy, Horner zajął tam poczesne miejsce obok Revella, Tylera, Badelta i Arnolda. Teraz będzie im królował biorąc gigantyczne honoraria za żałosne dzieła, przy których wszyscy płaczą. Horner twierdzi, że ze wzruszenia, my wiemy, że ze złości na głupotę ich twórcy.

Najnowsze recenzje

Komentarze