Był to projekt niezwykle ambitny. Połączenie sił trzech uznanych reżyserów gatunku, zaangażowanie całej plejady
ówczesnych gwiazd kina, wreszcie wysoki budżet i spektakularna – największa chyba w historii westernów –
scenografia, wespół z epickim scenariuszem, pozwoliły stworzyć imponującą rozmachem syntezę dziejów narodu
amerykańskiego na przestrzeni kilku dekad XIX. stulecia, w której zawarto nie tylko dzieje kolonizacji Dzikiego
Zachodu, ale również i dramatyczną historię wojny secesyjnej. Film, w kategoriach technicznych bez zarzutu,
artystycznie okazał się jednak obrazem tylko przyzwoitym, mnogość wątków bowiem (na całość składają się przygody
kilku pokoleń rodu Prescottów) uczyniła go nieco sztucznym, jakby wymuszonym i niespójnym, choć zawierającym
wszystkie klasyczne elementy westernu, od polowania na bizony po napad na wiozący złoto pociąg. Znamiennym w
dziejach Hollywoodu było wykorzystanie – na największą podówczas skalę – techniki Cineramy, czyli filmowania
trzema kamerami jednocześnie; efekt w specjalnie przystosowanych, aczkolwiek nieliczych kinach musiał być w latach
60-tych olśniewający. Dziś, na ekranie telewizora nie robi już niestety wrażenia. Nie tylko jednak sam obraz,
stanowiący przecież duży krok naprzód w dziejach kina, zadecydował o olbrzymim sukcesie komercyjnym filmu. Saga rodu
Prescottów wzbogacona została adekwatną do epickiego rozmachu opowieści ścieżką dźwiękową, będącą odważną i
zachwycającą próbą
muzycznej rekonstrukcji historii Stanów Zjednoczonych. Duma, przygoda, ludzki dramat i wojenna chwała zespoliły się
w jednym, dostojnym dziele chóralno-symfonicznym, łączącym musicalową konwencję z orkiestralną tradycją gatunku.
Dziki Zachód zdobyto zatem w sposób następujący.
Na początku lat 60-tych, mimo triumfalnego wejścia Elmera Bernsteina z „Siedmioma wspaniałymi”, królem
westernu pozostawał Dimitri Tiomkin, choć estymą swą cieszył się głównie za zasługi minione. Kompozytor ten,
przypisany początkowo do „How The West Was Won”, musiał z posady zrezygnować – wkrótce przejść miał operację
oka, której to termin pokrywał się z terminami produkcji. W zastępstwie, na pokładzie znalazł się znany i ceniony
duet Alfred Newman – Ken Darby, z własną, unikalną muzyczną wizją. Obaj panowie odnieśli już szereg sukcesów przy
okazji współtworzonych musicali, odebrali też razem jedną złotą statuetkę, w 1956 roku, za „The King and
I”. „How The West Was Won” był jednak ich największym wspólnym projektem, a za sprawą bardzo dużej obsady
(orkiestra wytwórni Metro Goldwyn Mayer, chór Darby’ego, grupa solistów, aktorka Debbie Reynolds oraz zespół The
Whiskeyhill Singers pod wodzą Dave’a Guarda, odpowiadający za wykonanie partii folkowych) i czasu poświęconego
na nagranie (ponad 125 godzin!) stał się jednocześnie jedną z najpotężniejszych ścieżek dźwiękowych w historii.
Kompozycja ta pozwoliła Newmanowi, obok napisania oczywiście muzyki oryginalnej, popisać się głównym jego talentem,
czyli fenomenalną umiejętnością adaptacji gotowego materiału. Na będącą próbą odtworzenia muzycznego obrazu
XIX-wiecznej Ameryki partyturę złożyło się mnóstwo tradycyjnych pieśni z epoki, z których część została przez
Newmana wykorzystana jako poszczególne lejtmotywy. Stopień adaptacji jest tutaj tak doskonały, że nie sposób
właściwie rozpoznać niektórych, włączonych do oryginalnej partytury, obcych elementów; trudno się jednak dziwić,
skoro wielkiego Ala wielu uznaje za najwybitniejszego aranżera Hollywoodu, a i sam artysta przekładał aranżację i
dyrygenturę nad kompozycję.
Kwintesencją dzieła Newmana jest genialny temat przewodni, jeden z tych podniosłych, heroicznych i
niezapomnianych tematów, które definiują gatunek i na stałe wpisują się do historii kinematografii, będąc jednymi z
najwybitniejszych jej osiągnięć. Jest to niewątpliwie najlepszy utwór, jaki wyszedł spod pióra zasłużonego
kompozytora, fenomenalny, pasjonujący w warstwie melodycznej, jak i imponujący orkiestralnym rozmachem technicznym.
To on właśnie prowadzi całość partytury, objawiając się nie tylko w kluczowych momentach, ale ilustrując również,
w wersjach delikatnych i eleganckich, prowadzonych przez tradycyjną Newmanowską rzewną sekcję smyczków, piękno i
tęsknotę za Dzikim Zachodem, gdy przy wtórze narracji Spencera Tracy amerykańskie krajobrazy leniwie płyną w
obiektywie kamery. Dla statycznego, ograniczonego do jednej planszy z obrazem bizonów i kowbojów „Main
Title”, pełna dynamiki i chwały genialna inicjacja tematu przewodniego jest po prostu za dobra, obraz jej nie
wykorzystuje i dopiero już w czasie filmu, w sekwencji podróży osadników przez ziemie Indian, majestatyczna
kompozycja Newmana budzi najprawdziwszą magię kina i muzyki filmowej. Wokalną jego wersję początkowo wykonywać mieli
The Whiskeyhill Singers, ostatecznie jednak (Dave Guard: „Zostaliśmy wprowadzeni do olbrzymiego studia zdolnego
pomieścić pełną orkiestrę i chór, po czym puszczono nam nagranie tytułowego tematu, na głośnikach większych niż
wszystkie, jakie dotąd widzieliśmy […] Brzmiało to niczym 'Uwertura 1812 roku”, było po prostu zbyt
przytłaczające”) obowiązek ten spoczął na chórzystach Darby’ego. Zaśpiewana przez nich pieśń „I’m Bound For
The Promised Land”, otwierająca obie płyty albumu, to doprawdy istny kolos.
Nie należy jednak oczekiwać przygodowego szaleństwa. Newman z reguły nie stawiał na nadmierną ekspresję, czym
różnił się chociażby od intenstywnego zwykle Rózsy, dużą rolę ilustracyjną powierzając bardzo subtelnemu underscore.
Spora część „How The West Was Won” – w filmie bowiem tylko momentami objawia się prawdziwa akcja – w
wyciszonej konwencji, zwiewnie nieomal, pobrzmiewa w tle; w drugiej części, zarówno obrazu, jak i albumu, dominuje
spokój, refleksja, muzyka zaś nabiera wybitnie lirycznego charakteru, niemal całkowicie, poza wzniosłym tematem Zeba
Rawlings-Prescotta („Climb a Higher Hill”), porzucając spektakularny heroizm. Naturalnym łącznikiem
wszystkich wątków filmu jest oczywiście temat przewodni, patronujący niejako całej historii i Dzikiemu Zachodowi,
jednakże na poszczególnych etapach opowieści narracyjną rolę podejmuje kilka istotnych tematów pobocznych. Pojawiają
się charakterystyczne dla Newmana, krótkie smyczkowe scherza, nie brak akcentów komediowych (postać Van Valena,
grana przez Gregory Pecka), wprowadzony zostaje wreszcie temat Lilly Prescott, utwór przepiękny, oparty o tradycyjną
melodię zatytułowaną „Greensleeves”, wykonywany bądź to w partiach wokalnych przez samą bohaterkę, bądź w
orkiestrowych, w fantastycznych adaptacjach dokonanych przez kompozytora, ze spektakularnymi finałami na sekcję
dętą, funkcjonującymi niczym zakończenia operowego aktu.
Trzeba jednak nadmienić, iż
imponujący rezultat finałowy nie jest zasługą tylko i wyłącznie Newmana. Jako że filmowcy zdecydowali się na
konwencję lekko musicalową, umożliwiającą muzyczną identyfikację z omawianym okresem historycznym, na twórcach
oprawy dźwiękowej spoczął obowiązek zaaranżowania gotowych już, od lat istniejących w amerykańskiej tradycji
piosenek, głównie folkowych, choć nie zabrakło i klimatów westernowego saloonu. Tej sferze muzycznej patronował
Darby, będący tutaj autorem Newmanowi równorzędnym i większość adaptacji nie-symfonicznych to właśnie jego
dokonania. Pojawia się mnóstwo standardów („Shenandoah”, „Nine Hundred Miles”, czy znana
chrześcijańska pieśń „Rock of Ages”), wykonywanych bądź to przez pełny chór, bądź przez solistów.
Poszczególne piosenki pełnią tutaj interesującą rolę przerywnika między underscore i choć początkowo zdają się
burzyć nieco nastrój albumu, szybko stają się dla ilustracji jednym z elementów kluczowych, nadających jej
niepowtarzalnego kolorytu. Być może niełatwo miłośnikowi muzyki filmowej będzie je zaakceptować – i rzeczywiście,
niektóre wydają się nie do końca trafione, inne zaś irytują nieco ostrym i agresywnym wokalem aktorki Debbie
Reynolds, grającej nader muzykalną Lilly Prescott. W sytuacji takiej pozostaje na szczęście rekompensata w postaci
bardzo dobrych partii chóralnych, z których najpiękniejsza – fenomenalnie zharmonizowane „I’m Bound For The
Promised Land” ze znanym chyba wszystkim „When Johnny Comes Marching Home” – na krótką chwilę objawia się
w otwierającym drugą płytę potężnym „Entr’acte”. Kontrowersje wzbudza niewątpliwie finał, w filmie bowiem, po
patriotycznej narracji Spencera Tracy ukazana zostaje Ameryka współczesna (historia zatacza niejako pełne koło),
przy ujęciach której śpiew o ziemi obiecanej, kraju wolności i przygody, pachnie zbyt mocno naiwną propagandą. A
przecież to już lata 60-te. W kategoriach stricte muzycznych jednak, dostojne i pełne chwały, rozłożone na trzy
utwory symfoniczno-chóralne zakończenie prezentuje się cudownie, godnie podsumowując całość.
Pierwotna edycja na LP, jak i wznowiona na początku ubiegłej dekady, rozszerzona do godziny wersja Sony Music, były
zupełnie niesatysfakcjonujące. Nowsze z dwóch wydań kładło główny nacisk na partie musicalowe, pomijając olbrzymie
segmenty materiału Newmana, oba powyższe albumy nie zawierały ponadto kompletnej, centralnej sekwencji akcji,
„Cheyennes”, okrojonej na nich do niespełna trzech minut. Ta znakomicie sfilmowana scena ataku Czejenów na
wędrujących osadników opisana została równie pasjonująco, poza bowiem heroicznymi, potężnymi wejściami tematu
głównego, na jej ilustrację składa się również – w ujęciu szarży indiańskiej – intrygująca seria rwanych fraz na
sekcję dętą, stanowiąca bardzo trafny, choć nieoczekiwany sposób budowania napięcia, prowadzenia do dramatycznej
kulminacji. Całość sekwencji pojawia się dopiero na wersji Rhino, która mimo przesytu materiałem, w dużej mierze
underscore, dzięki rozsądnym długościom poszczególnych utworów (nie powtarza się bolączka „Ben-Hura” czy
re-recordingów Herrmanna, w postaci utworów jedno-minutowych) stanowić może wzór kompletnej edycji partytury
filmowej. Po kilki próbach udało mi się skonstruować jedno-płytowy, optymalny album, wypełniony muzyką po brzegi,
ale prezentujący wszystkie istotne fragmenty ilustracji Newmana z minimalnym dodatkiem partii wokalnych i podobna
alternatywa – istniejący chociażby dla „Przeminęło z wiatrem” – byłaby na rynku jak najbardziej pożądana.
Kompozycja ta prześciga bowiem większość pozostałych osiągnięć gatunku, łącznie z wizjami Bernsteinowskimi,
stanowiąc jego podsumowanie przed włoską rewolucją dokonaną przez pana Morricone. To opus magnum amerykańskiego
westernu.