Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alfred Newman

How the West Was Won (Jak zdobywano Dziki Zachód)

(1997)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.


Był to projekt niezwykle ambitny. Połączenie sił trzech uznanych reżyserów gatunku, zaangażowanie całej plejady

ówczesnych gwiazd kina, wreszcie wysoki budżet i spektakularna – największa chyba w historii westernów –

scenografia, wespół z epickim scenariuszem, pozwoliły stworzyć imponującą rozmachem syntezę dziejów narodu

amerykańskiego na przestrzeni kilku dekad XIX. stulecia, w której zawarto nie tylko dzieje kolonizacji Dzikiego

Zachodu, ale również i dramatyczną historię wojny secesyjnej. Film, w kategoriach technicznych bez zarzutu,

artystycznie okazał się jednak obrazem tylko przyzwoitym, mnogość wątków bowiem (na całość składają się przygody

kilku pokoleń rodu Prescottów) uczyniła go nieco sztucznym, jakby wymuszonym i niespójnym, choć zawierającym

wszystkie klasyczne elementy westernu, od polowania na bizony po napad na wiozący złoto pociąg. Znamiennym w

dziejach Hollywoodu było wykorzystanie – na największą podówczas skalę – techniki Cineramy, czyli filmowania

trzema kamerami jednocześnie; efekt w specjalnie przystosowanych, aczkolwiek nieliczych kinach musiał być w latach

60-tych olśniewający. Dziś, na ekranie telewizora nie robi już niestety wrażenia. Nie tylko jednak sam obraz,

stanowiący przecież duży krok naprzód w dziejach kina, zadecydował o olbrzymim sukcesie komercyjnym filmu. Saga rodu

Prescottów wzbogacona została adekwatną do epickiego rozmachu opowieści ścieżką dźwiękową, będącą odważną i

zachwycającą próbą
muzycznej rekonstrukcji historii Stanów Zjednoczonych. Duma, przygoda, ludzki dramat i wojenna chwała zespoliły się

w jednym, dostojnym dziele chóralno-symfonicznym, łączącym musicalową konwencję z orkiestralną tradycją gatunku.

Dziki Zachód zdobyto zatem w sposób następujący.

Na początku lat 60-tych, mimo triumfalnego wejścia Elmera Bernsteina z „Siedmioma wspaniałymi”, królem

westernu pozostawał Dimitri Tiomkin, choć estymą swą cieszył się głównie za zasługi minione. Kompozytor ten,

przypisany początkowo do „How The West Was Won”, musiał z posady zrezygnować – wkrótce przejść miał operację

oka, której to termin pokrywał się z terminami produkcji. W zastępstwie, na pokładzie znalazł się znany i ceniony

duet Alfred Newman – Ken Darby, z własną, unikalną muzyczną wizją. Obaj panowie odnieśli już szereg sukcesów przy

okazji współtworzonych musicali, odebrali też razem jedną złotą statuetkę, w 1956 roku, za „The King and

I”. „How The West Was Won” był jednak ich największym wspólnym projektem, a za sprawą bardzo dużej obsady

(orkiestra wytwórni Metro Goldwyn Mayer, chór Darby’ego, grupa solistów, aktorka Debbie Reynolds oraz zespół The

Whiskeyhill Singers pod wodzą Dave’a Guarda, odpowiadający za wykonanie partii folkowych) i czasu poświęconego

na nagranie (ponad 125 godzin!) stał się jednocześnie jedną z najpotężniejszych ścieżek dźwiękowych w historii.

Kompozycja ta pozwoliła Newmanowi, obok napisania oczywiście muzyki oryginalnej, popisać się głównym jego talentem,

czyli fenomenalną umiejętnością adaptacji gotowego materiału. Na będącą próbą odtworzenia muzycznego obrazu

XIX-wiecznej Ameryki partyturę złożyło się mnóstwo tradycyjnych pieśni z epoki, z których część została przez

Newmana wykorzystana jako poszczególne lejtmotywy. Stopień adaptacji jest tutaj tak doskonały, że nie sposób

właściwie rozpoznać niektórych, włączonych do oryginalnej partytury, obcych elementów; trudno się jednak dziwić,

skoro wielkiego Ala wielu uznaje za najwybitniejszego aranżera Hollywoodu, a i sam artysta przekładał aranżację i

dyrygenturę nad kompozycję.

Kwintesencją dzieła Newmana jest genialny temat przewodni, jeden z tych podniosłych, heroicznych i

niezapomnianych tematów, które definiują gatunek i na stałe wpisują się do historii kinematografii, będąc jednymi z

najwybitniejszych jej osiągnięć. Jest to niewątpliwie najlepszy utwór, jaki wyszedł spod pióra zasłużonego

kompozytora, fenomenalny, pasjonujący w warstwie melodycznej, jak i imponujący orkiestralnym rozmachem technicznym.

To on właśnie prowadzi całość partytury, objawiając się nie tylko w kluczowych momentach, ale ilustrując również,
w wersjach delikatnych i eleganckich, prowadzonych przez tradycyjną Newmanowską rzewną sekcję smyczków, piękno i

tęsknotę za Dzikim Zachodem, gdy przy wtórze narracji Spencera Tracy amerykańskie krajobrazy leniwie płyną w

obiektywie kamery. Dla statycznego, ograniczonego do jednej planszy z obrazem bizonów i kowbojów „Main

Title”, pełna dynamiki i chwały genialna inicjacja tematu przewodniego jest po prostu za dobra, obraz jej nie

wykorzystuje i dopiero już w czasie filmu, w sekwencji podróży osadników przez ziemie Indian, majestatyczna

kompozycja Newmana budzi najprawdziwszą magię kina i muzyki filmowej. Wokalną jego wersję początkowo wykonywać mieli

The Whiskeyhill Singers, ostatecznie jednak (Dave Guard: „Zostaliśmy wprowadzeni do olbrzymiego studia zdolnego

pomieścić pełną orkiestrę i chór, po czym puszczono nam nagranie tytułowego tematu, na głośnikach większych niż

wszystkie, jakie dotąd widzieliśmy […] Brzmiało to niczym 'Uwertura 1812 roku”, było po prostu zbyt

przytłaczające”) obowiązek ten spoczął na chórzystach Darby’ego. Zaśpiewana przez nich pieśń „I’m Bound For

The Promised Land”, otwierająca obie płyty albumu, to doprawdy istny kolos.

Nie należy jednak oczekiwać przygodowego szaleństwa. Newman z reguły nie stawiał na nadmierną ekspresję, czym

różnił się chociażby od intenstywnego zwykle Rózsy, dużą rolę ilustracyjną powierzając bardzo subtelnemu underscore.

Spora część „How The West Was Won” – w filmie bowiem tylko momentami objawia się prawdziwa akcja – w

wyciszonej konwencji, zwiewnie nieomal, pobrzmiewa w tle; w drugiej części, zarówno obrazu, jak i albumu, dominuje

spokój, refleksja, muzyka zaś nabiera wybitnie lirycznego charakteru, niemal całkowicie, poza wzniosłym tematem Zeba
Rawlings-Prescotta („Climb a Higher Hill”), porzucając spektakularny heroizm. Naturalnym łącznikiem

wszystkich wątków filmu jest oczywiście temat przewodni, patronujący niejako całej historii i Dzikiemu Zachodowi,

jednakże na poszczególnych etapach opowieści narracyjną rolę podejmuje kilka istotnych tematów pobocznych. Pojawiają

się charakterystyczne dla Newmana, krótkie smyczkowe scherza, nie brak akcentów komediowych (postać Van Valena,

grana przez Gregory Pecka), wprowadzony zostaje wreszcie temat Lilly Prescott, utwór przepiękny, oparty o tradycyjną

melodię zatytułowaną „Greensleeves”, wykonywany bądź to w partiach wokalnych przez samą bohaterkę, bądź w

orkiestrowych, w fantastycznych adaptacjach dokonanych przez kompozytora, ze spektakularnymi finałami na sekcję

dętą, funkcjonującymi niczym zakończenia operowego aktu.

Trzeba jednak nadmienić, iż

imponujący rezultat finałowy nie jest zasługą tylko i wyłącznie Newmana. Jako że filmowcy zdecydowali się na

konwencję lekko musicalową, umożliwiającą muzyczną identyfikację z omawianym okresem historycznym, na twórcach

oprawy dźwiękowej spoczął obowiązek zaaranżowania gotowych już, od lat istniejących w amerykańskiej tradycji

piosenek, głównie folkowych, choć nie zabrakło i klimatów westernowego saloonu. Tej sferze muzycznej patronował

Darby, będący tutaj autorem Newmanowi równorzędnym i większość adaptacji nie-symfonicznych to właśnie jego

dokonania. Pojawia się mnóstwo standardów („Shenandoah”, „Nine Hundred Miles”, czy znana

chrześcijańska pieśń „Rock of Ages”), wykonywanych bądź to przez pełny chór, bądź przez solistów.

Poszczególne piosenki pełnią tutaj interesującą rolę przerywnika między underscore i choć początkowo zdają się

burzyć nieco nastrój albumu, szybko stają się dla ilustracji jednym z elementów kluczowych, nadających jej

niepowtarzalnego kolorytu. Być może niełatwo miłośnikowi muzyki filmowej będzie je zaakceptować – i rzeczywiście,

niektóre wydają się nie do końca trafione, inne zaś irytują nieco ostrym i agresywnym wokalem aktorki Debbie

Reynolds, grającej nader muzykalną Lilly Prescott. W sytuacji takiej pozostaje na szczęście rekompensata w postaci

bardzo dobrych partii chóralnych, z których najpiękniejsza – fenomenalnie zharmonizowane „I’m Bound For The

Promised Land” ze znanym chyba wszystkim „When Johnny Comes Marching Home” – na krótką chwilę objawia się

w otwierającym drugą płytę potężnym „Entr’acte”. Kontrowersje wzbudza niewątpliwie finał, w filmie bowiem, po

patriotycznej narracji Spencera Tracy ukazana zostaje Ameryka współczesna (historia zatacza niejako pełne koło),

przy ujęciach której śpiew o ziemi obiecanej, kraju wolności i przygody, pachnie zbyt mocno naiwną propagandą. A

przecież to już lata 60-te. W kategoriach stricte muzycznych jednak, dostojne i pełne chwały, rozłożone na trzy

utwory symfoniczno-chóralne zakończenie prezentuje się cudownie, godnie podsumowując całość.

Pierwotna edycja na LP, jak i wznowiona na początku ubiegłej dekady, rozszerzona do godziny wersja Sony Music, były

zupełnie niesatysfakcjonujące. Nowsze z dwóch wydań kładło główny nacisk na partie musicalowe, pomijając olbrzymie

segmenty materiału Newmana, oba powyższe albumy nie zawierały ponadto kompletnej, centralnej sekwencji akcji,

„Cheyennes”, okrojonej na nich do niespełna trzech minut. Ta znakomicie sfilmowana scena ataku Czejenów na

wędrujących osadników opisana została równie pasjonująco, poza bowiem heroicznymi, potężnymi wejściami tematu

głównego, na jej ilustrację składa się również – w ujęciu szarży indiańskiej – intrygująca seria rwanych fraz na

sekcję dętą, stanowiąca bardzo trafny, choć nieoczekiwany sposób budowania napięcia, prowadzenia do dramatycznej

kulminacji. Całość sekwencji pojawia się dopiero na wersji Rhino, która mimo przesytu materiałem, w dużej mierze

underscore, dzięki rozsądnym długościom poszczególnych utworów (nie powtarza się bolączka „Ben-Hura” czy

re-recordingów Herrmanna, w postaci utworów jedno-minutowych) stanowić może wzór kompletnej edycji partytury

filmowej. Po kilki próbach udało mi się skonstruować jedno-płytowy, optymalny album, wypełniony muzyką po brzegi,

ale prezentujący wszystkie istotne fragmenty ilustracji Newmana z minimalnym dodatkiem partii wokalnych i podobna

alternatywa – istniejący chociażby dla „Przeminęło z wiatrem” – byłaby na rynku jak najbardziej pożądana.

Kompozycja ta prześciga bowiem większość pozostałych osiągnięć gatunku, łącznie z wizjami Bernsteinowskimi,

stanowiąc jego podsumowanie przed włoską rewolucją dokonaną przez pana Morricone. To opus magnum amerykańskiego

westernu.

Najnowsze recenzje

Komentarze