Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ernest Gold

Exodus

(2001)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Czołowe nazwiska Golden Age’u to oczywiście Korngold, Steiner, Newman, Rózsa i Tiomkin. Powszechna już wówczas praktyka zatrudniania ghost-writerów, piszących do filmu dodatkową muzykę, ale nie wymienianych na ogół w czołówce, pozwalała zdolnym, nieznanym jeszcze kompozytorom nie tylko ugruntować swoją pozycję w hollywoodzkim przemyśle, lecz przede wszystkim wyżyć w Ameryce. Wielu z nich bowiem było imigrantami z Europy, wspomnieć wystarczy chociażby urodzonego na Śląsku Franza Waxmana. Ernest Gold urodził się w Austrii i już w dzieciństwie wykazywał olbrzymie uzdolnienia w kierunku muzycznym. Po przybyciu do Ameryki, związał się z wytwornią Columbia i przez parę lat pracował w niej właśnie jako ghost-writer. Dopiero w latach 50-tych zdołał wyrobić sobie w branży nazwisko, komponując początkowo jedynie do mało istotnych obrazów (wymienione na początku recenzji nazwiska były pewniejszymi inwestycjami). Gdy jednak na przełomie dekady napisał dwie bardzo udane ścieżki dźwiękowe – On the Beach oraz Exodus, został w końcu dostrzeżony przez publikę. Okres ten był dla Golda pasmem sukcesów – Złoty Glob za pierwszą ze wspomnianych partytur, Grammy i Oscar za drugą. W wyścigu o statuetkę Akademii zdołał pokonać tak potężne ścieżki dźwiękowe, jak Alamo Dimitri Tiomkina, Siedmiu Wspaniałych (!) Elmera Bernsteina oraz Spartacusa (!!) Alexa Northa. Dokonanie zaiste imponujące.

Chociaż Golda zalicza się do kompozytorów Złotej Ery, skłonny jestem raczej uważać go za jednego z twórców przejściowych – przynajmniej w omawianym okresie przełomu lat 50/60-tych – pomiędzy Golden, a Silver Age’m. Z jakiej przyczyny? Niewątpliwie technika kompozycji, zwłaszcza w zakresie harmonii, wiele zawdzięcza stylistyce muzyki pierwszych dziesięcioleci Hollywoodu. Z drugiej strony jednak, w warstwie tematycznej, a przede wszystkim emocjonalnej, twórca ten wyprzedza ówczesne, skostniałe już nieco klisze, pobrzmiewając miejscami nową konwencją. Fragmenty te prezentują się zaskakująco nowocześnie. Być może wynika to z nieco skromniejszej, niż w przypadku Rózsy czy Steinera orkiestracji, która nie dominuje nad linią melodyczną, lecz pełni wyraźnie podrzędną rolę. Dlatego dla współczesnego słuchacza jawi się tak przystępnie. Nie brakuje co prawda symfonicznego rozmachu, skłania się on jednak coraz wyraźniej ku nowej stylistyce, stylistyce Srebrnej Ery. Trudno Golda uznać za pioniera, gdyż faktycznie nie miał on większego wpływu na kształt języka muzycznego następnych lat (mimo kolejnych, choć mniejszych już, sukcesów artystycznych, pozostał nieco na uboczu, by w kolejnej dekadzie ograniczyć się niemal wyłącznie do pracy dla telewizji), języka zapoczątkowanego głównie przez ludzi takich jak Alex North. Austriak pozostawał za to mniej może wyrazistą, mniej odważną, ale wciąż ciekawą indywidualnością w branży Hollywoodu. Exodus uznawany jest za jego najlepsze dokonanie.

Zapomniany już przez wielu film z Paulem Newmanem w roli głównej opowiadał historię powstania państwa izraelskiego po II. Wojnie Światowej. Warto zauważyć, że to nie słynny aktor, ale właśnie Ernest Gold, odniósł wśród ekipy realizatorów największy sukces artystyczny. Sukces ten świadczył bez wątpienia o wysokiej jakości muzyki, mocnej, przystępnej i co chyba najważniejsze – wyraźnie zainspirowanej partytury. Gold odszedł od lekkiego, romantycznego stylu On the Beach (paradoksalnie był to obraz katastroficzny), nie popadł jednak w emocje idące w kierunku skrajnej powagi. Jego dzieło to ilustracja dramatu z okazjonalnymi elementami epickimi. Rozmach to przede wszystkim wspaniały, pamiętny temat przewodni, rozbudowany na kilka segmentów, bardzo silny w wymowie, smutny, nostalgiczny utwór, który zapewne w największym stopniu przyczynił się do popularności tej kompozycji i do przyznania jej statuetki Akademii. Melodycznie, pozornie dość konwencjonalny, okazuje się nader interesujący, gdyż zaskakująco bliżej mu klimatom słowiańskim niż żydowskim. Sam temat żadnych cech muzyki żydowskiej właściwie nie posiada. Pierwsze skojarzenia, jakie może wywołać to Wojciech Kilar, czy nawet Jerzy Matuszkiewicz. Nie ma tu oczywiście mowy o jakimkolwiek plagiacie czy wzorcach, ciekawi jednak decyzja wykorzystania typowo słowiańskiego emocjonalizmu. Bardzo ekspresyjnego, nawiasem mówiąc…

Temat przewodni ewidentnie stanowi główną oś partytury, na szczęście jest wystarczająco rozbudowany i pojawia się w wystarczająco różnych wariacjach, by zachować ciągłość, nie wywołując wrażenia jednostajności. Gold dawkuje go umiejętnie, dzięki czemu finałowe Fight for Peace, z ostatnią, monumentalną wersją tegoż tematu, prezentuje się nader przekonująco. W ostatnich taktach kompozytor pozwala sobie na przywołanie epickiego rozmachu. Album, dzięki tego typu zabiegom, skrojony jest bardzo dobrze, choć nie ulega wątpliwości, że brak tu drugiego, alternatywnego motywu, który mógłby wypełnić powstające tu i ówdzie luki w melodyce. Potencjał taki miałby fascynujący, hipnotyczny utwór Summer in Cyprus, stylizowany już na brzmienie żydowskie, nie powraca on jednak ani razu i przekrojowo niewiele istotnych wątków wnosi do całej partytury. Prezentuje się obiecująco, niestety nie zostaje w kolejnych partiach płyty przywołany, przez co dość szybko popada w zapomnienie. Lekki skok adrenaliny odczują wszyscy fani Masady Jerry Goldsmitha w utworze Valley of Jezreel, gdzie na dosłownie kilka sekund pojawia się skoczny, energetyczny żydowski motyw, przywodzący na myśl jeden z radosnych marszów z tej fenomenalnej ścieżki dźwiękowej. Niestety, optymizm tego typu występuje jedynie szczątkowo, a muzyka akcji Golda to już jedynie siła i groza. Całkiem przyzwoita.

Pozostaje pytanie, czy Exodus Golda jest arcydziełem. W moim przekonaniu, nie. Kompozycja ta stanowi przykład pracy bardzo dobrej, miejscami (temat przewodni) zdecydowanie wyróżniającej się, ale jako całość posiada niewątpliwie pewne słabsze punkty, które w ciągu zaprezentowanych na recenzowanym tu albumie 30 minut muzyki łatwo wskazać. Są to fragmenty, gdzie ścieżka dźwiękowa nie jest ani dość porywająca melodycznie, ani dość zaawansowana technicznie, by przykuć uwagę. Długość albumu prezentuje się mimo to bardzo zadowalająco, zwłaszcza iż płyta zawiera intrygujący, bliskowschodni wokal (Conspiracy), hamujący co prawda tempo całej partytury, ale będący zarazem bardzo oryginalnym pomysłem, wartym docenienia. Jak zatem ocenić decyzję Akademii? Była to nagroda nieco na wyrost. I chociaż Siedmiu Wspaniałych Bernsteina byłbym skłonny poświęcić, to Spartacus Northa na statuetkę zdecydowanie zasługiwał. Jest po prostu muzyką ambitniejszą. Nie uważam tego jednak za powód do rozpaczy. Skoro słabsze od Exodusu, On the Beach, pokonało w walce o Złote Globy Ben-Hura (!!!) Rózsy, chyba faktycznie nie ma się czym przejmować.

Najnowsze recenzje

Komentarze