Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Miklós Rózsa

Ivanhoe

(1994)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.


Powieść historyczna Sir Waltera Scotta (autora tego gatunku literackiego zresztą) od zawsze cieszyła się dużym powodzeniem wśród odbiorców, dzięki dobrze zawiązanej intrydze, umiejętnemu prowadzeniu narracji, wreszcie dzięki dość umownej co prawda, ale przemawiającej do czytelnika analizie psychologicznej. Ivanhoe stał się zatem idealną pożywką dla filmowców, poszukujących dzieła przygodowego pozwalającego na rozmach i na stworzenie silnych postaci ekranowych. Ekranizacja Richarda Thorpe z 1952 roku stanowi kwintesencję wręcz kina historycznego lat 50-tych, ze wszystkimi jego urokami i wadami, przywarami pokonanymi chyba dopiero przez sławetnego Ben-Hura Williama Wylera. Mocno wygładzona rzeczywistość, naiwny humor, ale i inscenizacyjny rozmach, siła głównych kreacji, charakteryzowały ten prąd filmowy. Kompozytor Miklós Rózsa, rozpoczynając pracę nad Ivanhoe, był jeszcze świeżo po ukończeniu Quo Vadis, otwierającego czwarty okres hollywoodzkiej twórczości artysty, okres kina epickiego. Partytura do filmu Thorpe’a miała się zatem stać dla Węgra kolejnym polem doświadczalnym, tym razem dla kreacji brzmienia właściwego średniowieczu, różnie interpretowanemu przez różnych ilustratorów od zarania dziejów szerokiego ekranu.

Pewnych problemów nastręcza pytanie, czy Rózsy faktycznie udało się stworzyć styl dla okresu niepowtarzalny i charakterystyczny. Nietrudno stwierdzić, że wiele ze swej indywidualności muzycznej Ivanhoe zawdzięcza stylowi samego Węgra, niezwykle wyrazistemu i ciężkiemu do podrobienia, łatwo jednak rozpoznawalnemu i w pewnym – dość uproszczonym – sensie symbolizującemu dekadę. Z drugiej jednak strony Rózsa daleki był od ograniczenia się do własnego, współczesnego brzmienia. Sam przyznał, pytany o pracę nad filmem Thorpe’a, że inspiracji szukał w pozostałościach muzycznych średniowiecza: pieśniach trubadurów, hymnach, lokalnych przyśpiewkach, a nawet w balladzie autorstwa Ryszarda Lwie Serce. Wszystkie te elementy są wyraźnie słyszalne w rozwinięciach tematycznych. Pod względem atrakcyjności i wartości tematów Ivanhoe plasuje się gdzieś w środku stawki Rózsy, część z nich jednak stanowi swobodne na ogół wariacje zachowanych z wieków średnich popularnych melodii; tak ma się sprawa chociażby z tematem miłosnym Ivanhoe i Roweny, czy marszowym tematem Normanów. Mimo to, styl Węgra jest na tyle charakterystyczny i potężny (miejscami wręcz wszechogarniający), że całkowicie pochłania on oryginały, zupełnie nad nimi dominuje i w pełni je przeobraża. Jak się okazuje, bez zastosowania pewnych klisz w doborze instrumentarium, samymi tematami trudno bezpośrednio nawiązać do średniowiecza. Badania nad muzyką okresu dadzą zatem znacznie lepszy efekt w późniejszym niemal o dekadę Cydzie, stylistycznie bardziej może pokornym wobec przeszłości.

Dominacja typowego, epickiego brzmienia Rózsy czyni Ivanhoe ścieżką momentami nieco anonimową, znakomitą oczywiście zarówno jako ilustracja, jako autonomiczna kompozycja, wreszcie jako nośnik emocjonalnego przekazu, ale częstokroć raczej sztampową, niezbyt innowacyjną. Widać to przede wszystkim w finałowym, bardzo charakterystycznym dla Węgra symfonicznym tour de force, gigantycznej 15-minutowej sekwencji akcji, gdzie poraża rzeczywiście rozmach, bogactwo orkiestracji i swoboda w panowaniu nad orkiestrą, a jednocześnie nuży pewna wtórność, z racji braku właśnie owej wyraźnej muzycznej indywidualności. Jest to właściwie jedyna poważniejsza wada tej wyśmienitej partytury epickiej, całość dźwiękowej tekstury bowiem prezentuje się, jak zwykle w wypadku Rózsy, nader okazale. Dużym atutem albumu okazuje się być nowa interpretacja Bruce’a Broughtona, wykonanie doprawdy pierwszej klasy, wierne pierwowzorowi, ale i odmładzające go. Podobnie jak w przypadku Juliusza Cezara (wydanego w tej samej serii), podziwiać można wyczucie dyrygenta i jego świadomość wszystkich detali, niuansów muzyki Rózsy; nowe nagranie brzmi dzięki temu niezwykle autentycznie, niesie jakby ducha oryginalnej ilustracji, we wszystkich właściwie aspektach, zwłaszcza w sferze emocji: oba tematy miłosne prezentują się naprawdę doskonale.

I nic dziwnego. Doktor Rózsa jako wybitny tematyk lirykę niejednokrotnie ubierał we wspaniałe szaty, mimo że często zapominało się o niej, zachwycając się arcypotężną symfoniką. W Ivanhoe, podobnie jak w przypadku Quo Vadis (i w przypadku wielu innych kompozytorów Złotej Ery, od Newmana po Northa), znów zaczyna dominować temat miłosny postaci drugoplanowej, tutaj Rebeki, spychając w cień wspomniany wcześniej temat Roweny. Muzyczny opis Rebeki, córki Żyda Izaaka z Yorku, zapowiada już na tym etapie Ben-Hura – łatwo dostrzec rodzącą się w głowie Rózsy ideę brzmienia dla bohaterów z narodu żydowskiego, brzmienia rozdzierającego, pełnego goryczy, samotności, ale i swoistej dumy. Znakomicie ów przepiękny po prostu temat, jedno z najwspanialszych dzieł w karierze kompozytora, oddaje osobowość ilustrowanej postaci i jej stosunek do Ivanhoe; utwór ten czyni z The Rivals czy Rebecca’s Love emocjonalny rdzeń całej partytury… i powód, aby ją zdobyć. Dla przebiegu narracji o wiele ważniejszą rolę pełnią jednak tematy tytułowego bohatera i Normanów, pierwszy fanfarowy, dość przeciętny jednak jak na Rózsę (w dodatku w pewnym stopniu przeniesiony z Quo Vadis), drugi marszowy, znacznie ciekawszy, bardzo energetyczny i rytmiczny, najczęściej towarzyszący podróży filmowych szwarccharakterów (Rotherwood) i kluczowym z ich niecnych postępków. Wprowadzająca element humorystyczny postać giermka Wamby otrzymała również własny, odrębny temat, odrębny tym bardziej, że cechuje go dowcipna lekkość, naiwna wręcz, mocno umowna, ale kontrastująca przynajmniej z powagą i dramatycznym – ekspresyjne partie smyczkowe w Bois-Guilbert’s Bargain – ciężarem reszty partytury.

Na końcu chciałbym zwrócić jeszcze uwagę na mało istotny dla całości, ale uroczy poboczny temat heroiczny z drugiej minuty Ransom, towarzyszący ukazanej na ekranie mapie średniowiecznej Anglii, niezwykle aktualny w swym brzmieniu i swej konstrukcji muzycznej; zapewne i dzisiaj niejeden kompozytor napisałby coś w podobnym duchu (chyba że byłby to Hans Zimmer w trybie rockowym albo Vangelis z chórami new age), dodatkowym zaś smaczkiem dla tego pełnego gracji krótkiego utworu jest znakomite, płynne jego przejście w temat Normanów. Klasa. Dlaczego jednak Ivanhoe ostatecznie nie trafia do ścisłej czołówki dokonań Rózsy? Pierwszą przyczyną jest, dość częsty zresztą w Złotej Erze, brak bardziej może oczywistych nawiązań do epoki, brak średniowiecznego wyróżnika; za drugi powód należy uznać dość nierówną tematykę, gdzie obok dzieł wybitnych, jak temat Rebeki, pojawiają się twory najzupełniej przeciętne, a ważniejsze dla przebiegu muzycznej narracji, jak temat tytułowego bohatera. Całość jest również miejscami dość ciężka, także w połączeniu z obrazem, niemal bez przerwy intensywna, bombardująca symfonicznym rozmachem. Brak tu wyciszenia, intymności, fragmentów refleksji. Choć jak się okazuje, Rózsa i bez tego potrafi skomponować ścieżkę znakomitą psychologicznie.

Najnowsze recenzje

Komentarze