Hollywood w 12 lat po magicznym, choć bardzo niedocenionym „Hooku” Stevena Spielberga przygotowało kolejną wersję historii Piotrusia Pana, po prostu pod tytułem „Piotruś Pan”. Reżyserem, po 6-cio letniej przerwie został Australijczyk P.J.Hogan i do współpracy zaprosił ponownie James’a Newtona Howarda, który skomponował muzykę do jego amerykańskiego debiutu, komedii romantycznej „Mój chłopak się żeni”, za którą był nominowany do Oscara (co prawda w dziwacznej kategorii „Najlepsza muzyka do komedii lub musicalu”). Howard, zaprawiony w bojach trzykrotnymi z rzędu, rok po roku, ścieżkami dźwiękowymi do filmów Disneya oraz kilkoma projektami z pogranicza s-f i fantasy stanął przed zadaniem przeniesienia do obrazu w kategoriach muzycznych dziecięcej bajkowości i magii – w tego typu filmach na muzyce spoczywa tak więc ogromna rola. Nie bez znaczenia pozostaje fakt olbrzymich oczekiwań co do ilustracji muzycznej w związku z fantastyczną partyturą jaką udało się napisać właśnie przed 12 laty Williamsowi.
Znając choćby odrobinę twórczość Jamesa Newtona Howarda i wspominając nawet liczne nawiązania kompozycyjne tego twórcy w swej muzyce do twórczości Williamsa, błędem było spodziewanie się otrzymania score’u podobnego nuta w nutę do „Hooka”. Choć aż tak znowu „Peter Pan” od tamtej kompozycji się nie odróżnia… Muzyka ta miała być partyturą w pełnym słowa tego znaczeniu, tak więc co nie powinno zdziwić, Howard zaangażował tutaj duże symfoniczne brzmienie w postaci The Hollywood Studio Symphony, wsparte ostatnio znanym chórem The Hollywood Film Chorale. Wszystkich zapewne interesuje pytanie, czy Howardowi udało się wskrzesić „MAGIĘ”? Uważam, że tak, choć nie ma jej tak w bród jak w kompozycji Williamsa (te porównania zdają się być niechybne…). Przede wszystkim od początkowych utworów subtelny dziecięcy chórek nuci nam uroczo-magiczny temat główny, przypominając melancholijne, „ociekające” tonalnym brzmieniem partie chóralne „Edward Scissorhands” – to posunięcie to strzał w dziesiątkę. Zamiast stawiać na wielki, orkiestrowy „kocioł”, Howard idzie inną drogą, choć oczywiście ten „kocioł” będzie aktywny i tutaj. Aby pogłębić „magiczne” doznania kompozytor używa dość standardowych, ale zwykle bardzo przy tego typu okazjach pomocnych środków – delikatnej czelesty, wszelkiego rodzaju dzwonków, trójkątów, cymbałek czy sentymentalnych akordów fortepianowych.
Centralnym utworem i zarazem drugim, głównym tematem ścieżki dźwiękowej jest utwór, którego nazwa powinna zawsze pobudzać wyobraźnię – Flying. I tutaj kolejny pstryczek w kierunku twórczości Johna Williamsa. Do historii gatunku przeszły właśnie jego „latające” tematy („E.T.”, „Superman” i…Hook). Wyobrażam sobie pod jaką presją był Howard by napisać do scen latania Piotrusia muzykę przynajmniej porywającą. I tutaj kompozytorowi należą się brawa za decyzję. Nie poszedł utartą ścieżką komponując mocny, symfoniczny temat, natomiast skorzystał z dziś już trochę zapomnianego, nostalgicznego brzmienia muzyki lat 80-tych i w pewnym sensie było to dla niego samego swego rodzaju nostalgicznym powrotem do okresu, w którym rozpoczynał swoją filmową karierę z znakomitą elektroniką „Wielkiego kanionu” (rok 1991) na czele. Basowy, powolny, perkusyjny podkład wraz z subtelnymi syntezatorami, chórkiem oraz kolorowymi orkiestracjami w tle pobudza wyobraźnię, oj tak. Po raz pierwszy pojawia się tutaj epickie, niemal monumentalne użycie chóru, przypominając tego typu momenty „Atlantydy” a przejawem swoistego geniuszu jest synkopowana, ekspresowa trąbkowa fanfara dokładnie w 2:20. Tak więc udało się, kompozytor stworzył muzykę piękną i porywającą, ale czy tak jest na przestrzeni całego, 45-minutowego albumu?
Nie specjalnie, niestety. Lwia część partytury to muzyka wybitnie „pod” wydarzenia na ekranie. Ciśnie się na usta słowo mickey-mousing, muzyka z precyzją chirurga dopasowana jest do (przeważnie zabawnych) akcji na ekranie. Chrakteryzuje się to np. odzywającymi się samotnie trąbkami, gdzieniegdzie komediowo zawodzącym fletem, kilkoma delikatnymi nutami na obój, wyrwaną frazą z udziałem smyczek itp. Wszystko to ma swoje miejsce na ekranie, ale niestety nie zdaje egzaminu na albumie będąc mechanicznym i pozbawionym inspiracji w stosunku do znakomitych tematów głównych, które są udziałem „Piotrusia Pana”. Frywolne scherza przypominając zgodnie „Home Alone” czy nawet „Harry Pottera”, pokazują iż w tym aspekcie Howard poszedł bardzo bezpieczną ścieżką. Muzyka ta jawi się jako tako ciekawa gdy w tle nuci nam wspomniany chórek bądź intonowany jest któryś z głównych tematów, niestety poza tymi momentami jest bezosobowym wypełniaczem przypominając problemy z jakimi borykał się w/w score z „Atlantis: The Lost Empire”. Howard próbuje ożywić ilustracje związane z kapitanem Hakiem przez włączenie plemiennych fletów (choć bardzo krótko), folkowych skrzypek, akustycznej gitary (podobnie jak Harry Gregson-Williams w „Sinbadzie”) czy fletni Pana, ale porównując to (znowu…) do fenomenalnych, zawadiackich marszy Williamsa z „Hooka” konkluzje nachodzą słuchacza same…
Zataczając w pewnym sensie koło, słuchacz pośród dużej ilości niezbyt ciekawych utworów z wytęsknieniem oczekuje na momenty pełne twórczej inwencji Howarda, z której jest przecież tak doskonale znany. Tak jak wspomnieliśmy, oprócz nucącego, kołyszącego w takt melodii dziecięcego chóru używane są również w partyturze kilkukrotnie dość pokaźne partie chóralne. Co prawda, nie wiem czy aby dobrze pasuje to do filmu dla dzieci, ale bez wątpienia brzmi to imponująco. Ekspresyjne, epickie wykonania heroicznej fanfary, będącej niejako wariacją tematu chórku okraszone są takimi właśnie sekwencjami. Mało tego, w jedynej, tak intensywnej z uwagi na akcję ścieżce (Set them Free) mamy porywającą partię z poważnym chórem śpiewającym prawdopodobnie w łacinie, w pewnym stopniu przypominając sławne Tarawa z „Snow Falling on Cedars”. Z kolei w Please Don’t Die znajdziemy opadająco-wznoszące progresję na pełną orkiestrę bazującą na mistycznym The Bubble z „Wodnego świata”. Na takie momenty się tutaj po prostu czeka, szkoda że jest ich za mało. Tak jak za mało jest fascynującego tematu „latania”, który tylko w jedynym utworze (oprócz napisów początkowych) osiąga porywające rozmiary (I Do Believe in Fairies).
W „Piotrusiu Panie” Jamesa Newtona Howarda drzemie ogromny potencjał, być może nawet by rywalizować z „Hookiem”, który chyba już na wieki będzie definitywną kompozycją przygodowo-fantasy do kina familijnego. Nie wiem czy ograniczenia filmowe, czy własna decyzja, a może nie wystarczające umiejętności, nie pozwoliły twórcy na dużo pokaźniejsze skorzystanie z emocjonalnych, magicznych sekwencji z udziałem chórków oraz wykorzystania fantastycznej bazy tematycznej jaką ta partytura ze sobą przedstawia. Tematy z „Peter Pan” są poród najlepszych w ostatnim okresie, szkoda że trzeba je wyłapywać pośród tylu minut nieciekawego, infantylnego underscore’u. Temat „latania” można zapisać już teraz na poczet najlepszych w karierze Howarda, a jest to kompozytor, który posiada tematyczną „płodność” nie mniejszą niż John Williams. Osobiście jestem pod wrażeniem jego wyboru w kwestii użycia trochę spowszedniałej elektroniki i pop-owego brzmienia, które dodają muzyce tylko nostalgii i emocjonalnej otoczki – nie zawsze wielka orkiestra jest jednym wyjściem. Cóż mogę powiedzieć… „Peter Pan” jest uroczy i inspirujący w swoich najlepszych momentach a długie momenty czystej „opisówki” trzeba po prostu przeczekać.