Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Basil Poledouris

Blue Lagoon, the (Błękitna Laguna)

(1980/1989)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 27-04-2007 r.

W 1980 roku tak naprawdę jeszcze nikomu nie znany Basil Poledouris, choć mający na koncie mały sukces w postaci dopiero dziś chyba docenionej muzyki z filmu ”Big Wednesday” (niech świadczy o tym fakt, że prawie cały nakład oficjalnego wydania w zeszłym roku zniknął w przed-sprzedaży) a dwa lata przed swoim magnus opus, które zapewni mu nieśmiertelność (czyli ”Conanem barbarzyńcą”), stworzył muzyczną oprawę do jednego z najbardziej kultowych obrazów lat 80-ych – wyciskacza łez pt. ”Błękitna laguna”. Słynne role Brooke Shields i trochę zapomnianego aktora Christophera Atkinsa, choć dla krytyków znaczą tyle co kicz, dla wielu kinomanów kojarzą się do dziś bardzo sentymentalnie. Był to również przyjacielski ukłon w stronę reżysera Ranndala Kleisera, który z Poledourisem współpracował jeszcze przy trzech produkcjach, min. ”Białym kle”.

Basil Poledouris bardzo dobrze zaaklimatyzował się tutaj w romantycznych, sentymentalnych uniesieniach uczucia łączącego dwójkę młodych ludzi na samotnej wyspie. Muzyka z ”Błękitnej laguny” jest oparta o symfoniczne brzmienie Australian Symphony Orchestra i bardzo romantyczny styl, który zbliża ją przede wszystkim do kompozycji Johna Barry. Jest to również jedna z pierwszych prac Amerykanina, którą orkiestrował słynny Greig McRitchie i już tutaj silnie zaznaczony jest typowy dla obu panów „szeroki”, basowy podźwięk, rzewne brzmienia, epicki ton czy klasowe aranżowanie tematów na solowe partie instrumentalne. Bardzo dobry jest przede wszystkim temat główny-miłosny, który daje odczuć swą siłę i klasę dość często, zważywszy, że zaledwie 35-minutowa ścieżka podzielona jest na dużo 1-2 minutowych utworów, które przeważnie nie rezygnują z jego intonacji. Oczywiście najbardziej znaczące to te z udziałem całej orkiestry, gdy kołyszące się, walcowe melodie doskonale ilustrują słowo „miłość” – szczególnie otwierające Emmeline czy też frywolne The Island. Inne fragmenty przypominają go w formie delikatnych, wyciszających solówek na flety, oboje czy inne instrumenty drewniane, kreując lekkość i słuchową przyswajalność. Kilkukrotnie wykorzystywany jest fortepian i biorąc pod uwagę romantykę tematu, można powiedzieć, że unosi się tu aura Bacha czy Mozarta… Przy trochę monotonicznej strukturze kompozycji, opartej właściwie o jeden i ten sam temat, bardzo dobrze wpływa to na „słuchalność”. Właśnie dzięki balansowi pomiędzy tak tym pierwszym jaki i drugim rodzajem jego wykonań.

Obecne są też momenty swego rodzaju orkiestrowych „zrywów”, typowych dla ilustracji do wszelakich melodramatów i filmów miłosnych, gdy z pojedynczych instrumentów melodia „przenoszona” jest w ułamku sekundy na całą sekcję instrumentalną. Może to i drażnić i irytować w samym obrazie, ale nie sądzę by było jakąś przeciwnością przy słuchaniu samej muzyki… Poledouris czasami musi iść trochę w stronę underscore’u, lecz są to oprócz utworu czwartego przeważnie tonalne tekstury, nierzadko oparte na jakichś mikro-motywach, które być może nie wbijają się od razu do głowy, ale też pozwalają w oczekiwaniu na intonacje głównego tematu bezproblemowo przejść przez te fragmenty soundtracka. Należą do nich takie charakterystyczne elementy jak kilkakrotnie utylizowane smyczkowe pizzicato podobne do wykorzystywanego w ”Islands in the Stream” Jerry Goldsmitha, delikatne brzmienia klawesynu (Memories) czy subtelne impresje przy udziale drewnianych instrumentów dętych bądź perkusji.

”Błękitną lagunę” słucha się bardzo dobrze z uwagi tak na krótką długość albumu jak i oczywiście na samą jakość materiału napisanego przez Basila Poledourisa. Amerykański mistrz nawet tutaj, na początku swojej kariery, pokazuje na co go stać i z jaką łatwością poddają mu się dźwięki. U góry wspomniałem o Johnie Barrym, nie bez kozery, gdyż ta ścieżka dźwiękowa dość istotnie (biorąc pod uwagę tematykę jak i długość) przypomina mi dość znane dzieło Barry’ego pt. ”Somewhere in Time”. Osobiście uważam, że Poledouris w tej próbie jest znacznie ciekawszy. Owszem, można mu zarzucić monotonię jednego głównego tematu, ale ścieżka nie atakuje nim w tak dosadny i niemal kiczowaty sposób jak to jest w score Barry’ego. Mimo tego jej małą wadą może być co dla niektórych zbyt duża „lukrowatość” i „słodkość” muzyki. Wydany przez Southern Cross album to znakomite świadectwo dla klasy Basila Poledourisa. Oczywiście główną atrakcją będzie bajeczny temat miłosny (szczególnie wspomniane Emmeline), zapowiadający takie dzieła jak ”Farewell to the King”, ”Les Miserables” czy ”Lonesome Dove”, ale zapoznanie się z całością niczemu przecież nie będzie grozić…

Inne recenzje z serii:

  • Return to the Blue Lagoon
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze