Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Windtalkers (Szyfry wojny)

(2002)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 27-04-2007 r.

„Szyfry wojny” miały być jednym z największych wydarzeń sezonu kinowego 2002. Mistrz kina akcji John Woo zwołał dwie gwiazdy swoich filmów „Bez twarzy” i „Tajna broń”, odpowiednio Nicolasa Cage’a i Christiana Slatera, by wspomóc go w jego wizji II Wojny Światowej prowadzonej na Pacyfiku. Końcowy produkt to filmowy koszmar, w którym jesteśmy zasypywani kiczowatymi, naładowanymi koszmarną propagandą scenami z udziałem amerykańskich wojsk, które ścierają na proch „żółtków” (tak, dokładnie tak nazywa się w tym filmie Japończyków…). Zalatuje to kiczowatą tandetą, szczególnie gdy widzi się jeszcze manieryczną grę aktorską Cage’a odgrywającego człowieka „cierpiącego” a całość „podrasowana” jest ekwilibrystycznymi scenami akcji w stylu Woo (na froncie!) i gadkami o honorze i patriotyzmie… Nie za bardzo wiadomo, co w tym towarzystwie robi James Horner, swego czasu filmowy kompozytor wybitny, który niestety dostraja się do poziomu filmu wyreżyserowanego przez Woo.

Amerykański kompozytor ponownie prezentuje nam album, który jest stanowczo za długi. Stanowczo, to za mało powiedziane. Prawie 70 minut muzyki, którą stworzył na potrzeby „Windtalkers” to ponowna pomyłka wydawnicza i chyba należy obwiniać za to tylko samego autora/producenta w jednej osobie. Twórca wyprodukował tym razem ilustrację bardzo ascetyczną, wybitnie ilustracyjną, a co za tym idzie niemalże śmiertelnie nudną. Jeżeli ktoś spodziewał się, że kompozytor pójdzie tą samą drogą co etnicznie zabarwiona ścieżka z „Thunderheart”, która wykorzystywała elementy związane z kulturą indiańską, ten również się tutaj srodze zawiedzie. Już w samym filmie sprawa wykorzystywania Indian Navajo do łamania tytułowych kodów jest zepchnięta na całkowity margines i także w tym stopniu mamy wykorzystanie elementów etnicznych w muzyce Hornera. Jest kilka chwil indiańskich wokaliz oraz naprawdę nieliczne wykorzystanie etnicznych fletów, ale to chyba troszkę za mało.

Muzyka Jamesa Hornera jest zaskakująco anty-tematyczna i wykazuje pewien (nie wiem czy aby dobry) kierunek, w którym idzie ten twórca na początku nowego millennium. Co za tym idzie, mamy tu całe sekwencje atonalnego, czasami niezwykle chaotycznego underscore’u, w której to rzeczy przyznajmy to otwarcie, Horner nie jest nawet dobry. Jeżeli jeszcze sekwencje wykorzystujące „brudne”, niemal eksperymentatorskie brzmienie orkiestry mogą w jakimś mały stopniu zainteresować słuchacza, o tyle momenty totalnie bezosobowego, cichego tła (przeważnie w osobie smyczek) są niezwykle trudne do przejścia. Najgorsze jest to, że taka muzyka w wykonaniu Hornera jest zupełnie pozbawiona emocji. Może wyjściem z sytuacji byłoby zaimplementowanie w to jakiegoś tematycznego podłoża, które wyrwało by te horrendalnie długie momenty z swoistego marazmu. A tak muzyka jest strasznie przypadkowa i w iście ekspresowym tempie ulatuje z naszej pamięci. Tego typu underscore przypomina choćby „The Four Feathers” czy początkowe utwory „Braveheart”, ale nie muszę dodawać że jakiekolwiek porównania z „Szyframi wojny” uwłaczałyby szczególnie tej drugiej kompozycji.

Napisałem, że muzyka nie jest tematyczna, ale jednak nie całkiem, ponieważ przez większość partytury przewija się trochę tragiczny w wyrazie temat główny, który jest wykorzystywany tak w muzyce opisowej jak i muzyce akcji. Najlepsze jego wykonania to w pełni dynamiczne aranżacje, szczególnie w Taking the Beachhead. I jest to jedyny oryginalny temat w „Windtalkers”. Wiadomo o czym będzie teraz mowa – auto-kopiowanie oczywiście… Naprawdę nie chciałbym o tym pisać, ale po prostu słuchając muzyki Hornera inaczej się już nie da… Już na samym początku pierwszego utworu mamy słynny cztero-nutowiec „zagrożenia” a zaraz po nim liryczną wariację tematu z „Braveheart”, nie wspominając o próbach zdyskontowania geniuszu pięknego tematu Ludlow’ów z „Legends of the Fall”. No tak, jak się nie ma pomysłu na coś nowego, bierze się to co ma się w zanadrzu najlepsze… Jest też szeroko utylizowany inny, mroczny motyw pojawiający się w „Aliens” i min. Electronic Battlefield z „Czasu patriotów”. Ileż razy można to samo wałkować?! Orkiestracjom też można pozostawić sporo do życzenia, szczególnie w muzyce „akcji”.

Wspomniany atonalizm w tego typu muzyce nie dziwi np. u Elliota Goldenthala czy Dona Davisa, u których to panów potrafi być ekscytujący, ale to co robi James Horner jest po prostu irytujące. Nie ma tu jakiejkolwiek myśli przewodniej. Muzyka często jest sztucznie synkopowana, by nadać ogólnemu odbiorowi jakichś emocji – co również zawodzi. Pewne sekwencje ocierają się o „Święto wiosny” Strawińskiego (utwór 8). Najgorzej irytują „wybuchy” sekcji dętej, którymi twórca cofa się do swego okresu twórczości w latach 80-ych. Podobnie rzecz ma się z opadającymi, denerwującymi progresjami akordowymi. No i jeszcze fetysz Hornera, czyli wszechobecny werbel. Kiedyś mógł inspirować, podnosić bicie serca w „Apollo 13”czy „Chwale”, dzisiaj to już tylko klisza. Jego wykorzystanie jest równie płaskie co w/w „The Four Feathers”, jest wpychany wszędzie, w pewnych momentach dosłownie „ośmiesza” próbującą być poważną muzykę swoim sztywnym, patetycznym wejściem. Szkoda, że twórca nie skorzystał z innych rodzajów perkusji, a tak mamy tylko ten werbel i werbel, który wciąż przygrywa jakby nagrano go na jakiejś ulicznej paradzie a nie z myślą o filmie wojennym…

Partyturą tą James Horner zawodzi na całej linii. Dawno nie słyszałem Hornera tak nie zainspirowanego, tak biednie eksperymentującego. Słuchając „Windtalkers” odnosi się wrażenie, że Horner całkowicie nie wiedział w jaki sposób napisać tą muzykę. Wiele momentów brzmi straszliwie eksperymentalnie, tak jakby twórca pisał muzykę w myśl: „nie wiadomo co z tego wyjdzie, może coś ciekawego po kilku minutach…”. Nie ma tu emocji, nie ma jakiegokolwiek pierwiastka, który mógłby słuchacza zaintrygować. Czasami partytura jest bardzo „niestrawna”, próbuje być bardzo, bardzo quasi-poważna, ale niestety spotyka nas zażenowanie. Horner chyba za bardzo poważnie podszedł do tego projektu. Szczególnie gdy spojrzymy na patetyczne tytuły utworów i przypomnimy sobie film, to naprawdę człowieka może wziąć pusty śmiech… Jest tutaj klika znośnych momentów, ale jak je wyłowić z niemalże 70 minut? Tak, 70 minut takiej muzyki to dawka straszliwa, chyba naprawdę szkoda tej godziny i dziesięciu minut życia na tak kiepski album. James Horner zawsze był wielkim tematykiem, dziwi kierunek w którym zmierza jego muzyka, bo widać że underscore mu wybitnie nie leży. Próbuje również śladowe ilości elektroniki w wydaniu mrocznego, głębokiego akordu syntezatorowego – może lepiej, gdyby było tego więcej? Trudno wśród tych zaledwie 11 utworów wybrać jakiś najlepszy, wszystko jest jakieś takie bezosobowe i nieciekawe, szczególnie gdy spojrzy się na przeszłość kariery Jamesa Hornera. W pewnym sensie ta kompozycja przypomina „Szeregowca Ryana”, ale brakuje jej jakiejś harmonii czy wyciszenia. by móc ją „smakować” tę muzykę. O arcydziele nurtu anty-wojennego, jakim jest „Cienka czerwona linia” wspominać nie będziemy. To chyba jedna z definitywnie najsłabszych partytur Jamesa Hornera jakie dane było mi słuchać. Wybitnie odradzam.

Najnowsze recenzje

Komentarze