Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Catch Me If You Can (Złap mnie jeśli potrafisz)

(2002)
3,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-04-2007 r.

”Złap mnie, jeśli potrafisz”, to jeden z bardziej nietypowych projektów wspólnej współpracy Stevena Spielberga i Johna Williamsa. Po ambitnych filmach science-fiction („A.I.” i „Raport mniejszości”) prawdopodobnie obaj ci panowie postanowili odpocząć i zrobić coś lekkiego oraz przyjemnego. Tak więc wzięli się za prawdziwą historię młodego oszusta (Leonardo Di Caprio) ściganego przez FBI w osobie Toma Hanksa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że historia ta jest osadzona w latach 60-ych, epoce Ameryki, do której dziś pewnie tęsknią dzisiejsze pokolenia Amerykanów. To czasowe osadzenie akcji filmu pozwoliło Johnowi Williamsowi sięgnąć po dość specyficzne środki wyrazu, których nie używał właśnie gdzieś mniej więcej od…lat 60-tych. Wyszła z tego dość ciekawa i intrygująca mieszanka, która po raz kolejny zaświadcza o dużej klasie maestro.

John Williams idzie w tej ścieżce dźwiękowej w ślady Jerry Goldsmitha z „Wydziału Rosja” oraz przede wszystkim Jamesa Hornera ze znakomitego „Sneakers”. Muzyki z „CMIYC” słucha się z lekkością oraz elegancją i widać że Williams doskonale bawił się tworząc ten score. Można powiedzieć nawet, że projekt dał mu szerokie pole do improwizacji. Ponieważ mamy tu do czynienia z pościgiem za oszustem, więc kompozytor nadaje muzyce niezbędnego „nerwu” i ekscytacji. Doskonale widać to w otwierającym temacie pod napisy początkowe, gdzie twórca wykorzystuje akustyczne brzmienia wibrafonu, marimbafonu oraz „pstrykania palcami” (!). W tym względzie jest to kolejne wykorzystanie tychże instrumentów w ostatnich latach jego kariery, instrumentów które mają pogłębić akustyczną wymowę brzmienia partytury. Pulsujące, dosłownie tętniące ich użycie jest oczywiście wsparte doskonałymi – jak to już zdążyliśmy się przyzwyczaić u Williamsa – orkiestracjami. Utylizowane basowe smyczki, nadające trochę suspense’u progresje akordowe na fortepian, eleganckie użycie instrumentów dętych przypomina najlepsze tego typu sekwencje z wspomnianych wyżej „A.I.” i „Minority Report”, tyle że oczywiście nie ma tu aż tak dużo mrocznego underscore’u.

Muzyka w „CMIYC” prawie zawsze prowadzona jest przez jakiś tonalny podkład, co znakomicie wyróżnia ją na tle podobnej stylowo, lecz mało wyrazistej „Mamuśki” z 1998 roku. Nie możemy zapomnieć o najbardziej charakterystycznej rzeczy, która została użyta w tej partyturze. Mówimy tu oczywiście o saksofonie Dana Higginsa. Solówki na ten instrument są doprawdy znakomite, raczej nastawione na pogłębianie refleksji (Learning the Ropes), nie atakują jakimś szczególnym rodzajem „komediowiego grania”, które chyba tylko zirytowałoby słuchającego. Oczywiście są sekwencje gdy saksofon prowadzi jakiś zabawny motyw, ale zachowuje cały czas swój elegancki i wytworny charakter, dodatkowo wspierany już standardem w tym względzie – czyli kontrabasem. Klasą samą dla siebie jest temat stworzony dla ojca (znakomity jak zawsze Christopher Walken) a szczególnie jego prezentacja w suicie Recollections. Jest to przykład Johna Williamsa z ambicjami i wielką klasą, gdy zachwyca emocjonalnymi, smyczkowymi pasażami, które równie dobrze mogłyby się znaleźć na soundtracku z „Listy Schindlera”. Z kolei magiczne użycie fortepianu tylko dodaje ogólnego wrażenie obcowania z czymś wytwornym i nietuzinkowym. Ponownie, bardzo dobrze udaje się pokazać przynajmniej na przykładzie tego utworu pewnego rodzaju emocjonalne rozdarcie w muzyce autora ostatniego okresu, która potrafi być równocześnie zachwycająco piękna oraz naznaczona piętnem tragizmu. Sam emocjonalny temat przypomina w pewnym stopniu smutnego „kuzyna” z „Przypadkowego turysty”, również jednego z mniej znanych, choć nie znaczy słabszych score’ów Williamsa.

Zejdźmy trochę z tych ambitnych i refleksyjnych klimatów, gdyż Williams jest również wyjadaczem rytmu i melodii, tego nie trzeba nikomu chyba przypominać… Toteż mamy tutaj główny temat z The Float, który jest aranżowany na wszelkie sposoby i mimo, że prawdopodobnie nie przejdzie do historii, kompozytorowi po raz n-ty w swojej karierze udało się stworzyć temat niezwykle chwytliwy i rytmiczny, dosłownie aż chce się go gwizdać w bardziej dynamicznych jego wariacjach. Całościowo muzyka Williamsa zachowuje i oddaje w pewien sposób idealizm amerykańskiego sposobu myślenia i patrzenia na świat, biorąc pod uwagę sytuacje pokazane w filmie i Amerykę tam przedstawioną. Na soundtracku znalazło się również pięć piosenek wykorzystanych w filmie, które takowoż oddają atmosferę pięknego „amerykańskiego snu”, włącznie z takimi standardami jak Come Fly With Me Sinatry czy The Look Of Love. Osobiście wolałbym aby nie wykorzystano na tym wydaniu owych piosenek, które troszeczkę burzą spójność ilustracyjnego materiału Williamsa. Jednak najprawdopodobniej on sam jako producent płyty stoi za tą decyzją. Zdecydowanie jednak zatrzymałbym kapitalny standard The Girl from Ipanema tercetu Getz/Gilberto/Jobim ze swoim lekkim i „plażowym” charakterem – znakomity dodatek do muzyki oryginalnej.

Bardzo prawdopodobne, że ta kompozycja znajdzie się pośród mniej hołubionych prac ponad 70-letniego twórcy. A duża to szkoda, bo to jedna z jego najbardziej napisanych z wyobraźnią i inwencją prac. Mimo, że nie jest to jakieś wybitnie złożone, muzyczne arcydzieło, słucha się tej muzyki świetnie i lekko. Williams jest tu bardziej atmoferyczny, subtelny, świetnie czuje się w swingowych rytmach, widać, że jego styl rozpoczynał się od tego typu kompozycji, choć wątpię czy w latach 60-ych ten styl był tak dojrzały. Oczywiście, John Williams jest twórcą o kolosalnym doświadczeniu i dorobku, ten album jak i jego inne jest świetnie wyprodukowany, muzyka znakomicie zorkiestrowana co przecież przy wydaniach Williamsa nie powinno dziwić. Choć zauważalne są wpływy innych ścieżek dźwiękowych tego kompozytora na tą pracę, w większości jest to muzyka świeża i oryginalna w odbiorze. Czemu nie potrafi robić tego np. James Horner, naprawdę nie wiem – może powinien się uczyć od Williamsa recyclingu własnego stylu w tym kierunku, aby uzyskać materiał muzyczny nie zachczający coraz bardziej o wtórność. Piszę to dlatego iż Horner swego czasu potrafił pisać równie znakomitą (a może i lepszą) tego typu muzykę; mówimy tu oczywiście o w/w „Sneakers”, którego bratnią partyturą mogłoby być właśnie „Catch Me If You Can”. To klasowy, elegancki Williams, dodatkowo nominowany do Oscara – czegóż chcieć więcej?

Najnowsze recenzje

Komentarze