Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Cutthroat Island (Wyspa piratów)

(1995)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 29-04-2007 r.

Dedykacja dla Panów: Rozsy, Korngolda, Steinera, Newmana oraz wszystkich tych, którzy żeglowali po dalekich morzach.*

– John Debney

Muzyka filmowa tak epicka, tak spektakularna, tak szeroka w wyrazie jak ta Johna Debneya ze zdruzgotanego przez krytykę, finansowego fiaska Renny Harlina pt. „Wyspa piratów”, zdarza się chyba raz na dziesięciolecie. To paradoks a jednocześnie zdumiewające, że muzyka filmowa może przerastać medium do którego została stworzona o klas kilka. Tak stało się udziałem kompozycji z 1995 roku, która ponad dekadę po swoim ukazaniu nadal nie schodzi z ust fanów gatunku, nadal wzbudza żywą dyskusję, nadal powala swoją potęgą. Przez wielu nazywana „współczesnym klasykiem”, który jest jednocześnie jednym, wielkim hołdem dla muzyki z epoki. Epoki kiedy na ekranach kin królowali Karmazynowy Pirat, Sokół Morski czy Kapitan Blood. Co powoduje, że score z gigantycznej finansowej porażki potrafi zdecydowanie egzystować jako autonomiczne dzieło, określane i oceniane w samych superlatywach? Czym zachwyca ten swoisty unikat, wierny wielkim tradycjom orkiestrowego przepychu, jaśniejący kolorowym blaskiem na tle coraz bardziej mrocznej, szarej w wyrazie i miałkiej muzyki filmowej dnia dzisiejszego?

Wielki budżet produkcji oraz potrzeba dużej ilości muzyki w samym filmie pozwoliły kompozytorowi na napisanie bardzo spektakularnej muzyki, której jakość z pewnością nie byłaby tak znakomita gdyby nie wykonanie niezawodnej The London Symphony Orchestra. Podobnie jak w przypadku partytur z Gwiezdnych wojen zachwyca techniczna jakość wykonania trudnej i skomplikowanej partytury, bardzo szczegółowe orkiestracje oraz całościowy, bardzo zwarty stylistycznie przy takim nadmiarze środków materiał. Na dokładkę kompozytor nie boi się sięgnąć po chór The London Voices, który jest niejednokrotnym „dopełnieniem” (naturalnym zresztą) tego, co do zaprezentowania ma 120-osobowa orkiestra. Siła ”Cutthroat Island” drzemie przede wszystkim w 100% awanturniczo-przygodowym brzmieniu, które tylko raz na jakiś czas zostaje przerywane to przez momenty liryczno-romantyczne, to przez momenty niepokojące i mierzące w suspense (tutaj chóry dodają elementu nadprzyrodzonego, bliskiego temu z „Hooka” Johna Williamsa czy ”Wodnego świata” Howarda). Score jest również wylęgarnią znakomitych tematów, których Debney używa naprzemiennie (temat Morgan, miłosny na klawesyn, skarbu, morza, Dawga itd.). Kompozytorowi udaje się utrzymać w tym aspekcie zadziwiającą demokrację, ponieważ żaden z tematów nie dominuje nad resztą. To w pewnym sensie podnosi trudność w ich identyfikacji (dodatkowo przy ilości!), ale są one tak swobodnie przyswajalne i docierające do słuchacza, że ani się obejrzymy – będziemy je nucić i gwizdać.

Zgoła spektakularna jest muzyka akcji, pełna pasji i przebojowości, najbliższa z pewnością osiągnięciom Jerry Goldsmitha (i ”Pamięci absolutnej”). Bombardowani jesteśmy praktycznie w każdym utworze orkiestrowymi rajdami, nie rzadko wspomaganymi przez misterne wejścia chóru. Klasą samą dla siebie jest przede wszystkim otwierające z wysokiego pułapu płytę Morgan’s Ride, które nie dość, że przedstawia główne zamysły tematyczne partytury, doskonale spaja się z „szybkostrzelnymi” lotami filmowej kamery na piracką jednostkę oraz galopującą Geeny Davis, to jeszcze akcentowane jest spektakularnymi fuzjami perkusji i chóru. Opadną Wam z pewnością szczęki słuchając The Battle, 6-minutowej „jazdy”, w której Debney fantastycznie inkorporuje nawet typowe dla ‘korsarskiej’ stylistyki muzycznej, portowe skrzypki. Asystujący chór i akcja jest nie gorsza niż w słynnym Duel of the Fates z ”Mrocznego widma”. Zresztą – za oba utwory odpowiedzialna jest przecież londyńska LSO…

Czerpiąc pełnymi garściami ze stylistyki Złotej Ery, Debney sięga również po muzykę typowo kojarzącą się z żeglugą po morzu. Warto zwrócić przede wszystkim uwagę na króciutki Setting Sail i nawiązania do choćby ”The Sea Hawk” Ericha Wolfganga Korngolda. Chór The London Voices nie tylko jest równorzędnym partnerem w muzyce przygodowej i akcji, ale silnie podkreśla magiczne i wręcz mistyczne aspekty partytury (To the Bottom of the Sea, Discovery of the Treasure). Pod względem technicznym moglibyśmy rozbierać tą partyturę jeszcze długo, ale nie miałoby to większego sensu. Jedyne co pozostaje mi powiedzieć, to że wykonanie i poziom muzyki to niedościgniony wzór dla tego typu partytur. W muzyce rozpoznać można również czytelne nawiązania i rozwiązania przywołujące na myśl przede wszystkim wzorce Debneya – Williamsa czy Goldsmitha. Niektóre „zagrywki” orkiestracyjne mogą wydać się znajome fanom Alana Silvestri czy Davida Arnolda. Ciekawostką jest to, że to właśnie ten ostatni, po sukcesie ”Gwiezdnych wrót” był pierwotnym kompozytorem tego filmu…

Dla niektórych słuchaczy wadą może być dość długi czas trwania albumu wydanego przez Silva Screen (ponad 70 minut), ale biorąc pod uwagę, że mogli znieść 2-godzinne wydanie kompletne Prometheusa i dość podobny czas grania innych partytur z tak dużych filmów, narzekania te są chyba tylko szukaniem dziury w całym… Dłużyć może się troszkę środkowa część albumu, pełna akcji, szczypty suspense’u i niewielkich oznak ilustracyjności, z której Debney wychodzi jednak obronną ręką. Dobór utworów nie prezentuje muzyki chronologicznie z filmu, co wydaje się inteligentnym posunięciem producenckim, próbującym w pewien sposób dokonać selekcji i uporządkowania muzyki, tym bardziej mając tyle „głośnego” materiału, który przy zbytnim natężeniu obok siebie podobnych utworów mógłby przeszkadzać w odbiorze całości. Na sam koniec przygotowano 10-minutową suitę ze wszystkich najbardziej zapadających w pamięć momentów płyty, niejaką „Wyspę piratów w pigułce”, co jest – nie muszę się chyba powtarzać – znakomitym posunięciem.

„Wyspa piratów” jest jak dla mnie niedoścignionym wzorem muzyki korsarkso-awanturniczej. Niemożliwe wręcz jest do pojęcia dlaczego to muzyczne produkty w stylu „Piraci z Karaibów” spóki Zimmer & Co. zyskują taki rozgłos i popularność, gdy za rogiem czai się partytura, która dosłownie miażdży rozmachem i poziomem muzycznym tamte w proch. Myślę, że to kwestia mentalności muzyki filmowej, która spycha w niebyt pozycje kojarzone z kiepskimi filmami, promuje natomiast te, które szczęśliwie znalazły się w tych kasowych… Na szczęście ”Wyspie piratów” udało oraz udaje się żyć własnym życiem i myślę, że jeszcze przez długie lata będzie ona pozycją specjalną, poszukiwaną i adorowaną przez fanów muzyki filmowej, szczególnie tych bardziej doświadczonych. Dlatego też, zachęcam wszystkich, którzy do tej pory nie słyszeli tego majstersztyku o jak najszybsze zdobycie tej pozycji, z pewnością nie pożałujecie. Pozycja jest dość szeroko dostępna także w polskich sklepach internetowych za uczciwą cenę. Część słuchaczy może zostać zniechęcona przez ekspresję i spektakularne brzmienie partytury jednak chciałem przypomnieć, że muzyka ta nigdy nie aspirowała do dzieła wybitnego intelektualnie… Dlatego też w swoim gatunku jest pozycją definitywnie wybitną. Sam John Debney mimo kilku prób (”Zathura”, ”Król Skorpion”) nie zbliżył się do dnia dzisiejszego do tego osiągnięcia (nie licząc ”Pasji”, która należy do zupełnie innego repertuaru). Ten score wymiata!!!

* fragment podziękowań Johna Debneya umieszczony w książeczce do płyty.

Najnowsze recenzje

Komentarze