Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Final Cut, the (Wersja Ostateczna)

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 17-05-2007 r.

Po niezwykle pracowitym roku 2003, wydawać by się mogło, że Brian Tyler choć na chwilę odpocznie. Chcąc jednak wykorzystać w pełni swoje „pięć minut” sławy parł do przodu z kolejnymi projektami. Na początku 2004 roku zrobił muzykę do thrillera psychologicznego Godsend, po czym zabrał się za dwa kolejne projekty, o równie mrocznej fabule – Paparazzi i Wersja Ostateczna. Można było się spodziewać, że prędzej czy później, ta maszynka do masowego produkowania świetnych ścieżek przestanie funkcjonować prawidłowo. We własnej wtórności zatopił już Godsend. Pisząc Paparazzi zdradzał już przejawy poważnej choroby selfplagiatyzmu. Niemniej jednak, zanim Tyler już na dobre zamknął się w swoim ciasnym pokoju braku idei, zdobył się na jeszcze jedno nawet interesujące dzieło.

Wersja Ostateczna – bo o niej tu mowa – to dosyć intrygujący thriller science-fiction mało znanego reżysera, Omara Naima. Film, którego akcja umieszczona jest w niedalekiej przyszłości, opowiada o montażyście, Alanie Hakmanie, zajmującym się cięciem w kilkunastominutowe „wspomnienia” zapisu całego ludzkiego życia (umieszczane w oczach implanty pozwalają na rejestrowanie życia i późniejsze rewidowanie go przez bliskich). Pracując nad jednym z projektów, Alan odkrywa, że wspomnienia klienta wiążą się z jego przeszłością, której sam do końca nie jest pewny. Podążając tropem zarejestrowanych wspomnień próbuje ustalić co było prawdą, a co fałszem. Muszę przyznać, że pomysł na film, Omar Naim miał nawet dobry. Jednakże rozwlekanie wątków i sztuczne ich zabarwianie sprawiło, że w obraz wdarła się nuda. Kołem ratunkowym tego przedsięwzięcia okazała się stojąca na wysokim poziomie, jak zwykle zresztą, gra Robina Williamsa oraz świetnie wtapiająca się w obraz muzyka.

Ze swojego zadania, Brian Tyler wywiązał się wzorowo, trzeba mu to przyznać. Podarował leniwie posuwającemu się do przodu filmowi równie leniwą, co intrygującą oprawę muzyczną, przenikniętą chłodnymi, ale nie pozbawionymi nadziei barwami muzycznymi. Siejąca spustoszenie w głowie słuchacza orkiestra symfoniczna i trzymająca ją w kupie ordynarna elektronika spuściły z tonu na rzecz ograniczonych środków artystycznego wyrazu. Nie jest to żadna nowość w dorobku Tylera. Jego krótka co prawda kariera obfitowała w wiele równie mrocznych i cichych ścieżek, jak chociażby nudny do szpiku kości, a wspominany wyżej Paparazzi. Wersja Ostateczna, choć nastawiona głównie na funkcjonalizm, posiada także pewne atrybuty, pozwalające istnieć tej partyturze poza sztywnymi ramami obrazu. Wszystko dzięki technice ilustracyjnej jaką obrał Tyler.

Właściwie to nie obrał, a pożyczył… od kolegi po fachu, choć o wiele lepiej znającym się na tym co robi, Johna Williamsa. Słuchając Wersji Ostatecznej nie sposób nie zauważyć pewnych koneksji stylistycznych z A.I. i Raportem Miejszości. Ciągła, biegnąca jednym melodyjnym torem akcja i underscore bazowane na specyficznie dawkowanych instrumentach dętych drewnianych, smyczkach i komponentach jak fortepian, to przecież charakterystyczne elementy wymienionych wyżej ścieżek maestro. Nie trzeba sięgać daleko, by się o tym przekonać. Już otwierający płytę utwór doskonale naświetla tą sprawę, a kolejne tylko rozwiewają wątpliwości. Mniejsza jednak o to, na czyj język muzycznego wyrazu powołuje się Tyler. O ile sprawdza się w tym co robi, nie można mieć mu tego za złe. A płaszcz melancholii i nostalgii jaki zawiesza nad swoją partyturą potrafi pobudzić wyobraźnię zarówno widza oglądającego film jak i słuchacza badającego zawartość wydanego przez Varese krążka. Oczywiście w nierównomiernym stopniu.

Mimo, że prawdziwą wartość Wersji Ostatecznej stanowi jej zawiesisty klimat, wiele dobrego do całości wnosi również paleta tematyczna. Skromna co prawda, ale wystarczająca, by udźwignąć ten muzyczny pokład. Najważniejszą rolę pełni tu temat przewodni, posuwający akcję do przodu. Dramat zawarty w filmie odbija się szerokim echem na kształcie i aranżacji pozostałych motywów – raz pędzących na niespokojnym rumaku orkiestrowym, innym razem skradających się cichutko na paluszkach solowego instrumentu (najczęściej fortepianu) lub ambientowych wstawek. Właśnie tego typu minimalistycznymi środkami wyrazu posługuje się kompozytor kreśląc dwa swoje kolejne tematy, opisujące tym razem już głównego bohatera, Alana. Silne przywiązanie do sfery melodyjnej sprawia, że ścieżka staje się jednym wielkim polem rywalizacji pomiędzy poszczególnymi tematami, laboratorium, gdzie Tyler eksperymentuje z aranżacjami kolejnych motywów. Ciężar gatunkowy jednak prędzej czy później daje o sobie znać, nawet najwytrwalszemu słuchaczowi. Leniwie posuwające się dźwięki stale powtarzane co jakiś czas, w pewnym momencie powodują przesyt. Gdyby nie napotkane po drodze dwie piosenki Briana Tylera wykonywane przez Kathryn Bostic (jazzowy Enchanted Days ) i Ja Wah (punkowy Hollow), można byłoby dosłownie odpłynąć.

Problematyczna staje się zatem długość albumu, który swobodnie mógłby zamknąć się w 45 minutach. Mimo tych niewygód, polecam zmierzenie się z krążkiem. Ja przynajmniej mam z niego pożytek, zagospodarowując sobie ponure, deszczowe wieczory.

Najnowsze recenzje

Komentarze